czwartek, 30 września 2010

Prawie jak Bollywood

Plan filmowy
Wracamy do naszego ślicznego pokoju, mycie, drzemka, czyste ubrania, do pełni szczęścia brakuje tylko smacznego obiadu. Wegetariański cheeseburger, falafel (z uwagi na dużą ilość żydowskich hippisów w tutejszych restauracjach jest duży wybór izraelskich potraw) i dwie mrożone kawy. Razem 170 rupii. W drodze powrotnej do hotelu wpadamy przypadkiem na plan filmowy. Tomek, wcześniej bardzo niezadowolony, ze w planach naszej podróży nie uwzględniłam Bombaju, stolicy Bollywood, teraz cieszy się jak dziecko. Są słonie, sztuczne i prawdziwe, dekoracje z kwiatów i świecidełek, które odmieniły stara ruderę we wspaniały pałac i masa barwnych postaci. Mnóstwo gapiów, którzy opanowali całą wolna przestrzeń wokół planu, wspinając się nawet na dachy okolicznych zabudowań. Zgromadzeni ludzie i archaiczny sprzęt nie ułatwiają pracy filmowcom i aktorom.
Z kucharzem w kuchni naszego hotelu
Idziemy na godzinkę na Internet (30 rp) i wracamy na kolację do hotelu. Postanawiam zaryzykować i zamawiam lassi bhang. Wcześniej dokładnie obejrzałam dorodny krzak marihuany w naszym hotelowym ogródku. Do wyboru mam trzy warianty: light, medium i king size. Decyduję się na najsłabszy. Nasz kucharz uspokaja mnie, że przyrządzi naprawdę lekką wersję koktajlu, wewnątrz jest dużo bananów, rodzynek, cząstki granatów i orzeszki. Całość pachnie ziołami. Jak mu wytłumaczyć, że bardziej niż narkotyku obawiam się reakcji żołądka na lód i kefir z bawolego mleka? A jutro czeka nas długa podróż autokarem do Udaipuru... 

poniedziałek, 27 września 2010

Palcem po talerzu I


Pogoda za oknem skłania bardziej do napicia się grzanego wina niż orzeźwiającego, jogurtowego napoju, ale jego smak i zapach przenoszą mnie zawsze w inną strefę klimatyczną. W Indiach był ukojeniem po każdym kęsie pikantnego jedzenia, a podczas największych upałów stawał się właściwie samodzielnym posiłkiem. Panie i Panowie:
MANGO LASSI
Do pojemnika wrzucamy
  • 1/2l jogurtu naturalnego
  • mango (właściwie powinno być świeże i pachnące, ale w Polsce rzadko udaje mi się na takie natrafić, dodaję więc mango z puszki, sprawdza się rewelacyjnie)
  • sok z 1/2 cytryny
  • cukier trzcinowy do smaku
Całość miksujemy z kilkoma kostkami lodu i voilà! Możemy też zaszaleć i zamiast kostek lodu wziąć 2 kulki lodów waniliowych, albo zamiast cukru, miód, tylko nie za dużo, bo zdominuje delikatny smak owoców.

sobota, 25 września 2010

Rupie(cie)

Uzbrojeni w czerwona nitkę zawiązaną na nadgarstku ruszamy zwiedzać nabrzeżne świątynie. Nitki nie powinno się zdjąć z ręki póki sama się nie przerwie, wtedy należy ją pozostawić w świętym miejscu. Podróżując po Indiach widzieliśmy np. stare drzewa lub kraty przy świątyniach obwiązane masą czerwonych nitek. Na schodach prowadzących do osuszonego jeziora spotykamy modlącego się kalekiego starca. Obok niego leżała maleńka walizka, a w niej prowizoryczny ołtarzyk. Skromniutki hindus zaprosił nas do siebie i długo opowiadał o historie o bóstwach i o Pushkarze. My zamiast chłonąć jego opowieści czekaliśmy sceptycznie nastawieni, kiedy zacznie wyciągać od nas pieniądze. Nie poprosił. Nie pierwszy raz Indie nas zadziwiły. Zawstydzeni naszą nieufnością poszliśmy dalej, odprowadzał nas śpiewny głos starca recytującego mantrę Om. Podobnie podle czuliśmy się, gdy ubogi chłopczyk biegł za nami, żeby zapytać się ile to jest rupii 20 centów, a my go uparcie ignorowaliśmy. W końcu daliśmy mu 20 rupii za tę monetę, bo przecież żaden kantor by mu tego nie wymienił. Chociaż zapłaciliśmy mu znacznie więcej niż wynikałoby z kursu i tak czułam się okropnie biorąc od niego tę dwudziesto centówkę. Z drugiej strony, gdy chciałam być miła i odpowiedziałam na próbę nawiązania konwersacji z grupą młodych kobiet, te chwyciły mnie za dłonie i zaczęły kreślić na nich wzorki z henny. Na nic zdały się moje tłumaczenia, że nie chcę, że nie zapłacę. Ponieważ nie miałam przy sobie nic poza aparatem, śmiało mogłam uczciwie powiedzieć, że nie mam przy sobie ani rupii, wyraźnie zdegustowane naciągaczki zaczęły mi boleśnie zeskrobywać barwiąca maść z dłoni za pomocą metalowego grzebyka. Nie dość tego, gdy nieco później spotkały nas idących już razem do hotelu, upomniały się o pieniądze! Brudne bohomazy na dłoniach jeszcze przez tydzień przypominały mi o tym nieprzyjemnym zajściu.  Niestety tak tu jest, że na 10 oszustów spotykasz jednego uczciwego człowieka, ale jesteś już tak przewrażliwiony, że i jemu nie ufasz i traktujesz go z taką samą podejrzliwością jak wszystkich innych.
Te pięknie wyglądające dziewczyny także chciały mnie w perfidny sposób oskubać:)
Pewnie czytając nasze wspomnienia dotyczące pobytu w Indiach macie wrażenie, że dużą wagę przywiązywaliśmy do kasy, że może zbyt obsesyjnie walczyliśmy z naciągaczami. Ale prawda jest taka, że tak jak i ludzie w Polsce mają mgliste pojęcie o realiach panujących tam, tak samo tamtejsi mieszkańcy święcie wierzą, że każdy przybywający z Europy lub Stanów dosłownie sypia na pieniądzach. Kiedy opowiadaliśmy z jakiego jesteśmy kraju i jaka jest u nas waluta cena wszelkich dóbr momentalnie spadała o połowę. Wierzcie mi, świadomość, że na każdym kroku jest się kantowanym, nieprzyzwoicie naciąganym, kiedy cena startowa jest 10krotnie wyższa niż ta normalna, po kilku dniach zaczynasz się czuć nie jak gość, tylko jak ostatni frajer. A to wszystko jest normalna praktyką, nie ma w tym ani naszej ani ich pazerności. Spotykaliśmy Polaków, którzy szeroko otwierali oczy porównując z nami koszty niektórych rzeczy/atrakcji, a przecież chodzi o to, by w drodze być jak najdłużej.
W Indiach na każdym kroku będą nas zaczepiać takie właśnie żebrzące maluchy...

środa, 22 września 2010

Happy donation

Unikalna panorama, święte jezioro bez wody, dookoła świątynie
Holy passport
Odurzeni ilością towarów, mnogością otaczających nas barw, zapachem palonych kadzideł, docieramy nad święte jezioro, w tym roku wyjątkowo pozbawione wody. Jak okiem sięgnąć wszędzie stoją puszki na datki. Od razu podchodzi do nas człowiek wciskający nam kwiatki w dłoń. Jesteśmy przygotowani na to, że przyjmując je, zaczynamy brać udział w rytuale będącym niewiarygodnym przykładem na komercjalizację religii w Pushkarze. Godzimy się na to tylko dlatego, ze pod koniec ceremonii bramin zawiąże nam na nadgarstkach czerwony sznurek, tzw. święty paszport. Dzięki niemu będziemy mogli swobodnie zwiedzać wszystkie świątynie położone nad jeziorem, nie będąc ponownie nagabywani. Chłopak, który dał nam kwiaty, prowadzi nas teraz do kapłana. Przed wejściem na schody prowadzące do rzeki musimy ściągnąć buty. Ubrany na biało bramin, sadza nas na barwnym dywaniku, podaje nam niewielkie srebrne tace, na których leżą kwiatki nagietka, ziarnka ryżu, płatki, czerwony barwnik… Zaczyna wymieniać kilkadziesiąt nazw bóstw, które posłusznie za nim powtarzamy. Co jakiś czas pomiędzy ten korowód imion wtrąca intencje modlitwy. W międzyczasie, nie przerywając modłów, z godną pozazdroszczenia podzielnością uwagi, wysyła smsy… Więc modlimy się o dobre zdrowie, dobre myśli i dobry biznes. Odkładamy talerzyki, bierzemy w ręce kokosy. Teraz kapłan pyta nas o imiona naszych rodziców, rodzeństwa, pyta czy żyją nasi dziadkowie, czy mamy dzieci. Znów wyliczamy imiona bóstw, teraz modlimy się za naszych bliskich. I zbliżamy się do wielkiego finału. Kiedy już wiemy, ze modlimy się o pieniądze, o zdrowie naszych krewnych i spokój naszych zmarłych, kapłan wypowiada kluczowe zdanie, które można w przybliżeniu przetłumaczyć jako „będę szczęśliwa mogąc w tej intencji przekazać ofiarę w wysokości…”. W tym miejscu rozpoczyna się subtelna psychologiczna rozgrywka między nami, chcącymi zapłacić jak najmniej i braminem, pragnącym wyciągnąć od nas jak najwięcej. Ostatecznie godzimy się zapłacić 200 rupii. Nasz „duchowy przewodnik” jeszcze próbuje wmówić nam, ze chodziło o 200 rupii od osoby, nie od pary, że ludzie dają mu po 1000 dolarów, że to dla biednych, ale jesteśmy nieugięci. Teraz schodzimy do niewielkiego basenu, który w tym roku najwyraźniej pełni funkcje świętego jeziora, a później udajemy się do czegoś w rodzaju kasy, gdzie siedzi trzech mężczyzn, jeden przyjmuje od nas pieniądze, drugi wypełnia coś na kształt druczku KP, potwierdzającego naszą „radosną darowiznę”, trzeci zaś sugeruje, że dobrze byłoby dać jeszcze napiwek braminowi… Czas poszukać kantoru… 
Tomi nie mógł sobie odmówić przyjemności fotki z naszym "duchowym przewodnikiem". W lewym, dolnym rogu skromna puszka na datki...:)
 

wtorek, 21 września 2010

Market Square Heroes

Pushkar jest miastem, które w latach 60tych stało się mekką dla wielu europejskich hippisów. Przyjeżdżali na kilka tygodni, zostali na zawsze. Kiedy wyruszamy w miasto widzimy na ulicach sporo odlotowo wyglądających dzieci kwiatów. Zarówno ich wiek, jak i stroje, ogorzałe twarze, a także to, że porozumiewają się w hindi dowodzi, że są reprezentantami tamtej grupy barwnych imigrantów i żyją w Puszkarze już od kilkudziesięciu lat. Zupełnie znaturalizowani. Ale między straganami kręci się też mnóstwo młodych ludzi, także fantastycznie wyglądających, w luźnych barwnych hinduskich strojach, z dredami, masą kolczyków, tatuażami, często na boso lub w skąpych, skórzanych sandałach, większość z nich to Francuzi. W prawie każdej knajpce w mieście dostaniemy lassi bhang, czyli jogurtowy napój, tym razem z dodatkiem marihuany.  Poza tym w mieście pełno salonów masażu tradycyjnego (400 rupii za godzinę), ajurwedyjskiego (600 rupii), zakładów fryzjerskich wyglądających jak z poprzedniej epoki oraz miejsc gdzie można przekłuć dowolną część ciała, reklamujących się sloganem „no pain- no gain”, sklepików z ubraniami, szytymi na zamówienie butami ze skóry, biżuterią, pięknymi notesami i albumami, ręcznie robionymi z czerpanego papieru, szalami z pashminy, koziej wełny, jeszcze delikatniejszej niż kaszmir. Jak zawsze należy uważać na oszustów. Spotykaliśmy turystów uskarżających się na „srebrne” bransoletki, które po kilku godzinach zaczynały brudzić ręce, a „wełniane” chusty okazywały się być zrobione z poliestru. Jeśli planujemy zakup regionalnych pamiątek dobrze jeszcze w domu poczytać trochę o tym jak poznać prawdziwy jedwab i kaszmir, poszukać adresów sprawdzonych sklepów z biżuterią. Warto trochę więcej zapłacić, a być pewnym jakości. To samo zresztą tyczy się zwykłych ubrań. W Indiach czasem taniej wychodzi zakup nowych spodni czy t-shirtów, niż opłata za hotelową pralnię. Nie spodziewajmy się jednak, że koszulka czy spodnie, które kupimy za kilka złotych, przetrwają dłużej, niż do końca wyjazdu. Poza tym szczególnie w Puszkarze należy mieć się na baczności gdy kupujemy ubrania, zatrzymywać się tylko przy sklepach, które oferują wybór kolorów i rozmiarów, a nie pojedyncze egzemplarze danego towaru. W Indiach istnieje tradycja polegająca na tym, ze nie używa się rzeczy po zmarłych osobach, tylko przekazuje się je na cele charytatywne. Ponieważ Pushkar jest jednym ze świętych miast, tego typu dary są przesyłane do tutejszych świątyń w olbrzymiej ilości. Te, które są w lepszym stanie, są prane i wystawiane na sprzedaż jako nowe. Mając to wszystko na uwadze, kupujemy 3 pary spodni, dwie bluzy i koszulkę. Razem około 40 zł. I drewniany grzebień od ulicznego wytwórcy za 50 rupii.  
Do ciekawszych profesji, które obserwujemy przemierzając ulice, zmierzając w kierunku jeziora, są prasowacze. Za pomocą wielkich, żeliwnych żelazek prasują sterty koszul. Ponieważ jest bardzo gorąco, nie możemy się oprzeć, żeby co jakiś czas nie kupić sobie świeżo wyciskanego soku z pomarańczy, granatów, ananasów (20 rupii). Sprzedawca z wielkiego wózka wybiera dojrzałe owoce, sprawnie kroi je na kawałki i wrzuca do maszynki podobnej do tych, którymi w Polsce mieli się mięso. Odcedza sok od miąższu i albo mamy szczęście dostając napój w plastikowym jednorazowym kubeczku, albo nasz napój zostanie nam podany w kuflu pospiesznie wypłukanym w wiaderku z wodą…

poniedziałek, 20 września 2010

Relax

09.11.2009

Pushkar. Budzimy się o 7:30 w naszym cudnym pokoiku z obezwładniającym widokiem. Za dnia okazuje się, że w świętym jeziorze nie ma wody… Trwają prace nad pogłębieniem dna. Trudno.  Obudził nas niesamowity huk i strzały. Myślimy, że to odgłosy wysadzanych skał z dna jeziora. Zdezorientowana wychodzę na balkon i widzę duże stado małp w popłochu przeskakujące z jednego dachu na drugi. Ludzi przeganiają je strzelając w powietrze. Małpy są całkiem spore, kiedy tak skaczą po blaszanych daszkach robią strasznie dużo hałasu. Idziemy na śniadanie. Naleśniki z owocami dla mnie, z bananami dla Tomka, mrożona kawa i świeży sok z pomarańczy, razem 120 INR. Jemy, odpoczywamy, patrzymy na góry, pełen chillout.

środa, 15 września 2010

Pushkar

Paramount Palace i nasz cudny pokoj
Uprzejmy taksówkarz długo kluczy uliczkami Pushkaru, zanim znajduje hotel, do którego chcieliśmy się dostać. Bardzo zdegustowani i zmęczeni psychicznie i fizycznie wydarzeniami ostatnich dni, chłoniemy ciszę tego niewielkiego miasteczka, ukrytego za górską przełęczą, malowniczo rozciągającego się wokół jeziora. Wchodzimy go hotelu, wspinamy się na najwyższe piętro, bierzemy najlepszy pokój.Maleńki balkonik z ratanowymi fotelami. Wspaniały widok na miasto (jesteśmy w najwyższym jego punkcie). Duże, dość czyste łóżko, w oknach kolorowe szybki i okiennice. Łazienka - indyjski standard.Deska na toalecie trzyma się na słowo honoru, prysznic umieszczony nad sedesem, kabel do bojlera (będzie ciepła woda!!!) biegnie pod prysznicem, a woda z umywalki wypływa gumową rurą prosto na posadzkę i znika  w dziurze w ścianie. Ale to nic, i tak jest super. Mimo że jest koło północy, sympatyczny kucharz cierpliwie czeka na nas w restauracji, oczywiście na dachu. Cicho, chłodno, oszałamiający widok na góry i miasto w dole. Zamawiamy spaghetti, jest cudowne. Spokojni, czyści i najedzeni kładziemy się spać.
Odzyskujemy równowagę kontemplując panoramę z Roof Top Restaurant naszego hotelu

wtorek, 14 września 2010

Dobre rady

Później tego samego dnia mieliśmy jeszcze jedno interesujące spotkanie, które podobnie się rozpoczęło. Mianowicie zmęczeni ciągłym nagabywaniem nas przez sprzedawców, dość niegrzecznym tonem odpowiedzieliśmy jednemu męzczyźnie na pytanie skąd jesteśmy. Gdy nasz rozmówca usłyszał, że przyjechaliśmy z Polski, wyraził zdziwienie mówiąc, że to chyba niemożliwe, bo Polacy są zawsze mili…Poczuliśmy się zobowiązani wytłumaczyć przyczynę naszego grubiaństwa. I tak odbyliśmy bardzo pouczającą pogawędkę, podczas której dowiedzieliśmy się kilku istotnych rzeczy. Na przykład, uprzedzono nas, żebyśmy w Puszkarze, czyli mieście do którego mieliśmy dotrzeć wkrótce, nie kupowali żadnych ubrań. W Indiach panuje taki zwyczaj, że wszystkie ubrania po zmarłym przekazuje się na cele charytatywne, odsyłając je do którejś ze świątyń. Ponieważ Pushkar jest jednym ze świętych miast hinduizmu, tego typu dary płyną tam szerokim strumieniem. Odzież po zmarłych jest prana i sprzedawana jako nowa, za podejrzanie niska cenę. Kolejna cenna wskazówka dotyczyła ceremonii, którą każdy musi przejść pod okiem bramina, gdy przybywa nad święte jezioro w Puszkarze. Nasz znajomy przestrzegł nas, żebyśmy nie dali się wciągnąć w emocjonalną rozgrywkę z kapłanem, który będzie od nas żądał coraz więcej pieniędzy, mówiąc że to za naszych bliskich w niebie, za zdrowie rodziców itd. Żegnamy się. Wracamy do hotelu, gdzie za niewielką opłatą mogliśmy zostawić sobie pokój kilka godzin dłużej. Zabieramy bagaże, riksza, pociąg i znów w drodze.

poniedziałek, 13 września 2010

Jaipur

8.11
W Pałacu Wiatru byliśmy główną atrakcją turystyczną;)
Rankiem bierzemy rikszę do centrum. Planujemy pospacerować po uliczkach tworzących handlową dzielnicę Jaipuru. Otaczają one City Palace. Można tu kupić wszystko. Ale nas bardziej interesuje, żeby znaleźć jakąś knajpkę. Zaczepia nas jak zwykle mnóstwo dzieci, sprzedawców, rikszarzy… Nauczyliśmy się już ich ignorować, idziemy rozmawiając ze sobą, traktując otaczającą nas grupę ludzi jak powietrze od czasu do czasu odpowiadając komuś „nie, dziękuję, niczego mi nie trzeba”. Niezbyt to grzeczne, ale inaczej się nie da, chyba że ma się mnóstwo wolnego czasu. Zwracam uwagę na jednego młodego mężczyznę, który od dłuższego czasu próbuje się z nami przywitać, pytając, czy może nam zadać tylko jedno pytanie. Zrezygnowani przystajemy i wymieniamy uściski dłoni. Tradycyjnie w tym momencie słyszeliśmy zawsze zaproszenie do wejścia do sklepu i przyjrzenia się towarom. Nie tym razem. Nasz nowy znajomy pyta nas, czemu turyści są tacy nieuprzejmi, czemu go ignorują, skąd się to bierze? Zgodnie z prawdą odpowiadamy, że w Indiach jeśli ktoś nas zaczepia, to chce coś nam sprzedać, albo prosi o pieniądze. Że nie możemy spokojnie wyjść z hotelu, żeby zaraz nie otoczyli nas żebracy, handlarze, naciągacze. Że jesteśmy już tym bardzo zmęczeni i stąd nasze nieeleganckie zachowanie. Chłopak proponuje nam, żebyśmy stanęli w bardziej zacisznym miejscu i porozmawiali przez chwilę, bo on jest bardzo ciekaw naszego kraju i w ogóle bardzo lubi rozmawiać z przyjezdnymi, którzy opowiadają mu, jak się żyje poza Indiami. Myślimy sobie, no to teraz na pewno zaprowadzi nas do swojego sklepu. Tak się jednak nie dzieje. Chwilę sobie rozmawiamy, tłumaczymy, że nie mamy zbyt wiele czasu, gdyż jeszcze dziś musimy opuścić Jaipur. Nasz rozmówca okazuje się być artystą tworzącym ścienne malowidła w świątyniach. Pyta nas o nasz kolejny cel podróży. Jest całkiem sympatycznie, do czasu kiedy nagle pojawia się koło nas drugi facet i obaj zaczynają spierać się o coś, o coś związanego z nami. Nagle ten drugi pyta nas, już wyraźnie zirytowany, czy jesteśmy przyjaciółmi tego pierwszego. Zaprzeczamy. Teraz z kolei malarz pyta nas, czy znamy tego drugiego człowieka. Również przeczymy. Stoimy skonsternowani nie wiedząc co robić. Zaczyna to wyglądać dość groźnie, w Indiach ludzie rzadko się sprzeczają, rzadko okazują emocje. Nasz znajomy prosi nas żebyśmy sobie szybko poszli. Odwracamy się na pięcie i  znikamy w potoku ludzi. Nie dowiemy się co było przyczyną tej kłótni, czy kolejny raz ktoś nas chciał oszukać, czy może tym razem ktoś nas przed oszustem ochronił.

niedziela, 12 września 2010

To był bardzo długi dzień...

Wsiadamy do busa „de lux” o 17:00. Strasznie brudny, ale ma miejsca sypialne, a i zwykłe fotele są duże, wygodne i rozkładane. Dość komfortowo. Podróż trwa 5 godzin, pokonujemy 230km. Oczywiście bilet musieliśmy kupić u pośrednika, bo nikt nam nie chciał powiedzieć skąd odjeżdżają autokary. Każdy chce zarobić kilkadziesiąt rupii prowizji. Najwięcej życzą sobie hotelarze. Rozsądne ceny mają w punktach wymiany walut, które jednocześnie pośredniczą przy zakupie wycieczek, biletów samolotowych, biletów kolejowych. Czasem warto popytać najpierw w kilku miejscach, bo nawet w dwóch kantorach, leżących obok siebie, ceny zarówno walut, jak i wszelkich innych dóbr i usług mogą się znacząco różnić. Po tym ciężkim dniu okazuje się, że najgorsze dopiero przed nami. Wysiadamy o 22:00 w Jaipurze. Różowe Miasto wita nas masą naganiaczy. Jeden z nich, podszywając się pod naszego kierowcę, któremu wcześniej zbyt dokładnie się nie przyglądaliśmy, każe nam wysiąść, tłumacząc, że dojechaliśmy na miejsce. Okazuje się, że to wyjątkowo cwany i napastliwy rikszarz, w dodatku wielki i zwalisty. I agresywny. Zupełnie nie jak hindus. Koniecznie chce, żebyśmy z nim pojechali, nie pozwala nam przejść, robi się naprawdę nieprzyjemnie. Niewiele myśląc ładujemy się na siedzenie pierwszej z brzegu rikszy rowerowej. My i bagaże. I maleńki, żylasty człowieczek, pedałujący z nami ostatkiem sił. Czuję się okropnie. W dodatku za kurs na dworzec chce tylko 20 rupii. Na dworcu powinna działać całodobowa informacja turystyczna. Ten agresywny rikszarz mówił, że jest zamknięta, ale oczywiście mu nie wierzymy. Jeszcze kilka słów o rikszarzach. Zniszczone stroje, chude, żylaste ciała, szal na twarzy, izolujący od wszechobecnego smogu. Często analfabeci, porozumiewają się tylko w lokalnym języku. Niejednokrotnie riksza jest dla nich jednocześnie narzędziem pracy i domem. Docieramy na dworzec. Okazuje się, że informacja była czynna tylko do 22:00. Tak to już jest w Indiach, jak zostałeś tyle razy oszukany i naciągnięty, to gdy ten jeden jedyny raz ktoś mówi prawdę, ty mu nie wierzysz…  Opuszczamy budynek dworca i rozpoczynamy niezbyt przyjemna wędrówkę po mieście w poszukiwaniu jakiegoś miejsca na nocleg. W końcu decydujemy się zostać w najtańszym z pokoi, które nam pokazywano. 400 rupii za najbardziej odrażające lokum w jakim przyszło nam spać w Indiach. Kolejny raz przekonujemy się, że szukanie noclegu w środku nocy jest złym pomysłem, hotelarze licząc na to, że jesteśmy śpiący i zmęczeni, nie mają litości jeśli chodzi o ceny. Strasznie tu brudno. Na podłodze w łazience całe pęki włosów, standardowo brak ciepłej wody, spłuczka w toalecie napełniająca się kilka godzin, koszmarnie brudne ściany i prześcieradła. Proszę o czystą pościel, dostaję taką odrobinę czystszą, pewnie ściągniętą właśnie z łóżka w pokoju obok.
Gdyby nasz pokój miał okno to taki byłby z niego widok.
Bardzo głodni i bardzo zmęczeni pochłaniamy ostatnie zapasy w postaci zupek chińskich.To był bardzo długi dzień. Najpierw wczesna pobudka i Taj Mahal, potem niezbyt przyjemna wyprawa do Fatehpur Sikri, podróż autokarem i bezowocne szukanie noclegu. Mówiąc szczerze dziś mamy dość Indii. Kryzys.

Szafa w naszym uroczym pokoju

 

piątek, 10 września 2010

Fatephur Sikri 555

Fatephur to jedno wielkie śmietnisko połączone z całą masą małych kramików rozstawionych wzdłuż drogi. Niewiarygodny ścisk i gwar. Nad całością góruje drugi największy w Indiach meczet, cel naszej wyprawy. Zastanawiamy się jak do niego dojść, bo jakichkolwiek oznaczeń próżno by szukać. Zaczepiamy parę Francuzów, wiadomo, w grupie raźniej. Zaczynamy wędrówkę jedną z wąziutkich uliczek pnących się do góry, mamy nadzieję, że na jej końcu znajduje się brama meczetu. Uliczka wije się między prawdziwymi slumsami, ludzie przyglądają nam się z zainteresowaniem, co utwierdza mnie w przekonaniu, że nie jest to główna trasa wiodąca do świątyni. Stąpamy ostrożnie, z jednej strony rynsztok, z drugiej płoną kupki śmieci, na środku pełno odchodów. Już chcemy zawracać, ale za każdym razem z chaty wynurza się jakiś człowiek i pokazuje, że to dobra trasa. Trudno, brniemy dalej. Jeden z tutejszych przyczepił się do nas i zadeklarował, że doprowadzi nas na miejsce. Wiemy, że będzie chciał za to pieniądze, próbujemy go spławić, oczywiście bezskutecznie. Nieciekawa okolica. Gdy zaczynam się poważnie obawiać, dokąd jesteśmy prowadzeni, naszym oczom ukazuje się meczet. Najwyraźniej doszliśmy do niego jakąś boczną ścieżką. Od razu podchodzi do nas dwóch mężczyzn, bezbłędnie odgadują naszą narodowość. Widać przekazywanie informacji odbywa się tu niewiarygodnie sprawnie. Próbujemy ich ignorować, ale oni starają się nas oddzielić od Francuzów. Nasz przyszły „przewodnik” przekonuje usilnie, że nie chce od nas pieniędzy, że jest tu pracownikiem i to jego obowiązek poinstruować nas, jak się zachować we wnętrzu meczetu. Popisuje się przed nami znajomością kilkunastu polskich słów. Jest naprawdę niezły. Pokazuje gdzie zostawić buty i ile powinniśmy zapłacić za ich pilnowanie (5 INR), skąd wziąć szale do zakrycia nóg, niby to wszystko oczywiste, ale takim właśnie formalnym podejściem zdobywa nasze zaufanie. Nie odstępuje nas ani na krok. Wchodzi z nami na teren meczetu i od niechcenia zaczyna nam opowiadać trochę o historii, trochę o religii, od czasu do czasu dorzuci jakąś ciekawostkę. Komentujemy między sobą, że zasłużył na napiwek i planujemy na koniec dać mu 100 rupii. On tymczasem opowiada nam historię
Już za chwilę damy się namówić na  świecznik "ręcznej roboty"
swojej rodziny pracującej przy wykuwaniu kamiennych detali architektonicznych, również w tej świątyni. „O tu, zobaczcie, można obejrzeć rzeczy wytworzone przez moich krewnych” pokazuje na dywanik zastawiony tradycyjnymi indyjskimi kamiennymi figurkami i świecznikami. „Chodźcie, usiądźcie, tylko zobaczcie”. No i kierowani regułą wzajemności, choć już wiemy co się święci, poddani subtelnemu szantażowi emocjonalnemu, dajemy się naciągnąć na ażurowy świecznik za 500 rupii, niby ręczna robota i cena jak zwykle specjalnie dla nas… Jestem zła na siebie, ale trudno, Indie ciągle uczą nas czegoś nowego. Jak tylko dokonaliśmy zakupu, nasz przewodnik stracił nami całe zainteresowanie, zapytał jeszcze, czy możemy dać mu banknot z naszego kraju, bo on jest kolekcjonerem. Zgodnie z prawdą mówimy, że nie mamy przy sobie żadnych polskich pieniędzy, nie dowierza i jakimś cudem, do dziś nie wiem co nami wtedy kierowało, nakłania nas do otworzenia portfeli i udowodnienia, że nie mamy przy sobie naszej waluty, dosłownie obmacuje nas w poszukiwaniu schowanych pieniędzy udowadniając, że świetnie wie, gdzie turyści najczęściej chowają kasę. Na szczęście jesteśmy na tyle zapobiegliwi, że w portfelu nosimy tylko niewielką ilość rupii. Nasz pomocny muzułmanin odchodzi niepocieszony, ale nie oddala się zbytnio. Zaczepia nas za to inny mężczyzna, który tłumaczy nam, że powinniśmy naszego przewodnika wynagrodzić sowitym napiwkiem, bo on żyje z oprowadzania turystów, sugeruje przy tym naprawdę wysokie kwoty, po kilkaset rupii. Dodam tylko, ze nasz „przewodnik” nie wyglądał na biednego, był to dobrze ubrany, zadbany, młody mężczyzna. Przy prawie każdym turyście zwiedzającym zabytek kręcili się jemu podobni naciągacze. Jest nam głupio i niezręcznie, dajemy więc 50 rupii. Czujemy się na własne życzenie oszukani, jesteśmy wstrząśnięci naszym brakiem asertywności, a już szalę goryczy dopełnia końcowe pytanie naszego „przewodnika”, "czy jesteście szczęśliwi?" pyta z rozbrajającym uśmiechem widząc nasze skwaszone miny, a my, skrępowani konwenansami zachodniego świata, przytakujemy… Wracamy do hotelu. Brudni, zniesmaczeni, zmęczeni. Mamy już dość tych wszystkich ludzi chcących nas oszukać, naciągnąć, którzy za darmo i bezinteresownie nie udzielą żadnej, nawet najprostszej informacji. W tym regionie najwyraźniej wszystko ma swą cenę.

czwartek, 9 września 2010

Trochę o podmiejskich autokarach...

Wracamy do hotelu, musimy się spakować i opuścić pokój. Plecaki zostawiamy w tzw. szafkach bagażowych. Większość hoteli w Indiach ma takie wydzielone miejsce, gdzie można zostawić na kilka godzin swoje rzeczy, oczywiście na własną odpowiedzialność. Czasem jest to pokój służbowy, kawałek wolnego miejsca przy recepcji, czasem, tak jak w tym wypadku, szafki w których przechowuje się koce i prześcieradła. Zamykamy szafkę na łańcuch rowerowy, najwyraźniej nikomu to nie przeszkadza, przecież bielizny pościelowej i tak się właściwie nie zmienia…Pochłaniamy śniadanie w hotelowej restauracji, troszkę drogo, ale bardzo smacznie, no i z widokiem na Taj Mahal. Omlet z serem, omlet z serem i pomidorami, mrożona kawa i świeży sok z ananasa, razem 200 INR. Łapiemy rikszę, która zawozi nas na Idga Bus Stadion (70 INR), a tam przesiadamy się w autobus jadący do Fatehpur Sikri. 
Autobus wygląda tak, że postawiłabym duże pieniądze na to, że nie ruszy. Kable na wierzchu, wszędzie jakieś puste otwory, w których pierwotnie znajdował się pewnie jakiś przydatny sprzęt, akumulator postawiony nieopodal kierowcy… Coś niewiarygodnego. Lekko zmieszani wsiadamy. Naczytałam się na forach podróżniczych, że najbezpieczniej jest siadać za kierowcą, co też uczyniliśmy. Jak się później okazało, nie był to najlepszy pomysł, bowiem dziura w podłodze, ziejąca u naszych stóp, okazała się byś doskonałym miejscem przez które spaliny dostawały się do środka pojazdu. Mamy wrażenie, że jedyną w 100% sprawną rzeczą jest tu klakson. Bo- wiadomo- w Indiach klakson to podstawa. Większość pojazdów, a na pewno wszystkie ciężarówki, mają na tyle wymalowane ozdobnymi literkami „blow horn, please” Na
Lekki przechył
drogach, gdzie nie istnieją żadne zasady ruchu, nawet do ruchu lewostronnego podchodzi się dość lekko, gdzie zdarzało nam się widzieć samochody jadące autostrada pod prąd (płatna autostrada, a na niej krowy:), gdzie większość samochodów nie ma bocznych lusterek, skręt sygnalizuje się machnięciem ręki, a to co się dzieje na drodze, obserwuje się przez niewielki kawałek szyby, którego akurat nie przysłaniają wizerunki bóstw, pomponiki, girlandy nagietków itp. itd., klakson pozostaje najlepszym sposobem, żeby zasygnalizować innym uczestnikom ruchu: uwaga, jadę i jestem nieobliczalny. Ten system sprawdza się w Indiach doskonale, podczas całej naszej podróży widzieliśmy tylko jeden wypadek drogowy, ale moim zdaniem poruszanie się po Indiach własnym lub wypożyczonym autem to samobójstwo. 
Pas "zieleni" na autostradzie zajęły suszące się placki
Dystans 36 km Dzielących nas od Fatehpur Sikri pokonujemy w nieco ponad godzinę, a jechaliśmy prawie całą trasę płatną autostradą…

wtorek, 7 września 2010

Good Reflection

Good reflection?
7.11
Agra. Pobudka o 5 rano, żeby zdążyć na wschód słońca do Taj Mahal. Gdzieś przeczytaliśmy, że pierwsza osoba, która wejdzie do grobowca, ma szansę usłyszeć „dźwięk nieskończoności”, odgłos wirującego pod wysoką kopułą powietrza. Bardzo podekscytowani spieszymy się jak rzadko kiedy. Nic z tego. Nie wiem co my sobie wyobrażaliśmy. Że będziemy pierwsi? Pod jednym z cudów świata? Karnie ustawiamy się w kolejce liczącej pewnie ze 100 osób. Za nami szybko ustawiają się kolejni turyści. Taka indyjska wersja kolejki do kolejki na Kasprowy Wierch. Co jakiś czas widzimy, że któryś z turystów opuszcza szereg i odchodzi na bok, z którymś z hindusów. Okazuje się, że bilety dla obcokrajowców są prawie dziesięciokrotnie droższe niż dla obywateli Indii (750 INR zamiast 90 INR). Tubylcy kupują więc bilety i odsprzedają je przyjezdnym bez kolejki. I wszyscy są zadowoleni. Oni zarobili mnóstwo kasy, turyści zyskali na czasie. W cenie biletu dostaje się schłodzoną półlitrową wodę mineralną i ochraniacze na buty. I tu też dwukrotnie nas nacinają. Najpierw mówią, że zabrakło wody, żebyśmy przyszli, jak będziemy wracać (oczywiście zapominamy), a po wejściu, przy stanowiskach gdzie można zostawić buty, pilnujący ich stróże usilnie przekonują, że ochraniacze nie wystarczą. Zostawiamy więc buty i oczywiście 10 rupii. Jak będziemy je odbierać znów poproszą nas o kasę, ale tym razem będziemy nieugięci. Ale zanim wejdziemy na teren Taj Mahal, najpierw odczekujemy swoje w kolejce po bilet, a potem w drugiej, jeszcze dłuższej, do wejścia. Właściwie w dwóch kolejkach, męskiej i żeńskiej. Tu także możemy obserwować znaną z polskich realiów PRL funkcję stacza kolejkowego. Hindusi ustawiają się w kolejce, by potem za odpowiednią ilość rupii odstąpić swoje miejsce. Ale tu muszę oddać sprawiedliwość, że strażnicy tępią ten proceder, wyrzucając staczy z szeregu.
Kolejka do TM
Wygładzone stopami marmurowe posadzki
Przy wejściu bardzo dokładnie nas kontrolują. Kobiety wchodzą za specjalny parawan i tam strażniczki obszukują je wykrywaczami metalu. Wchodzimy. Od razu poddajemy się magii tego miejsca. Za bramą zostawiamy biedne, brudne Indie. Baśniowa sceneria. Pałac odbija się w wodzie (uczynni przewodnicy chętnie pokazują z jakiego miejsca robić zdjęcia, żeby budowla najładniej odbijała się w wodzie, co chwilę słyszymy „good reflection, sir”). Powietrze, co jest typowe w Indiach, nie jest przejrzyste, wszystko jest zasnute jakby lekką mgiełką. Wyłaniające się słońce wschodzi dzięki temu na blado-fioletowym tle, jak z impresjonistycznych obrazów Moneta. Chodzimy na boso po zimnych, białych, marmurowych posadzkach, wygładzonych przez stopy milionów odwiedzających to miejsce tak, że pięknie odbija się w nich blask wschodzącego słońca. Wewnątrz, w komnacie gdzie znajduje się grób ukochanej Taj, tłum ludzi. Tym razem nie usłyszymy dźwięku nieskończoności...

poniedziałek, 6 września 2010

Agra

Agra robi na nas bardzo złe wrażenie. Strasznie brudno, strasznie głośno, nawet jak na Indie. W knajpce zamawiamy bezpieczne dania, nie mamy siły na kulinarne eksperymenty, ryż z serem i ryż z jajkiem (100 INR), jesteśmy tak wykończeni dzisiejszym dniem, że zapominamy poprosić żeby było „no spicy”. Chilli wypala nam oczy i gardła, następnego dnia okaże się, że zeszła mi skóra z podniebienia. Dodatkowo Tomek zaczyna chorować, zaziębił się od tych ciągłych zmian temperatury, wentylatorów pracujących całą noc. W drodze powrotnej do hotelu kupujemy coś na odzyskanie animuszu, dla mnie batoniki Cadbury po 10 INR za sztukę, dla Tomka Thumb’a, czyli mocniejszą wersję Coca Coli (65 INR za 2 litry) i wielką paczkę orzechów nerkowca (165 INR), która da nam energie na kilka kolejnych dni. Sprzedawca, z którym próbujemy się targować, pokazuje nam, że prawie każda rzecz sprzedawana w sklepikach ma nadrukowaną cenę, sugerowaną przez Rząd, wygląda to trochę jak u nas data ważności, nieduże czarne napisy, czasem trzeba trochę poszukać, ale jak już znajdziemy, to możemy być pewni, że kupimy towar właśnie po tej, uczciwej cenie. Chociaż i tu hindusi starają się kombinować i naciągać, doliczając sobie np. 5 rupii do ceny napoju dlatego, że był trzymany w lodówce…

niedziela, 5 września 2010

Saniya Palace

Nasz "Pałac"

Bardzo zmęczeni z bólem głowy, wysiadamy w Agrze. Oczywiście atakuje nas cała zgraja naganiaczy. Radzimy sobie z nimi wprawdzie coraz lepiej, ale dziś wyraźnie nie jesteśmy w formie. Kierujemy się do Tourist Office (tego typu punkty działają na większości dworców w turystycznych miastach, ich przydatność jest bardzo różna…). Chcemy dowiedzieć się o nazwy i ceny jakichś sprawdzonych hoteli, pytamy także ile powinniśmy zapłacić za taxi do Taj Mahal. Wiemy, że szanse na cenę taką, jak dla miejscowych, są znikome, ale chcemy chociaż znać rząd wielkości. 50 INR. Wychodzimy z dworca, idziemy do stanowiska pre-paid taxi. Cena 150 INR. Oczywiście rezygnujemy. We wszystkich przewodnikach doradzają korzystanie z taksówek opłacanych z góry. My nie braliśmy ich prawie nigdy i nie spotkaliśmy się z próbami oszukania nas, zawiezienia w inne miejsce niż chcieliśmy itp. Cena „normalnej” taksówki jest tym razem dwukrotnie niższa. Nasz kierowca usilnie stara się nas przekonać do hotelu Saniya. My jednak robimy własny rekonesans. Najpierw polecany na forach hotel Kamel (1500 INR!!!), później się rozdzielamy. Ja idę do Shanti Lodge, Tomek do Saniy. Oglądam wielki, całkiem ładny pokój z dużą łazienką, cena 300 INR. Tomka pokój kosztuje 400 INR, ma może z 6 m², mikroskopijną łazienkę z prysznicem nad ubikacją w dodatku położoną ponad poziomem pokoju, więc gdy bierzemy prysznic woda trochę leje się na podłogę. Okna brak, tzn jest takie prowizoryczne, wychodzące na hotelowy hol. Pościel brudna, tym razem proszę o wymianę, dostaję taką odrobinę czystszą. Decydujemy się na ten hotel, bo Tomek zakochał się w widoku (na Taj Mahal) z
Widok wart każdej niewygody
położonej na dachu restauracji. Warto dodać, że tzw Roof Top Restaurant dominują w Indiach. Położone na dachach oferują trochę czystsze powietrze, nieco mniejszy hałas i przede wszystkim nie zajmują cennego miejsca w budynku. W naszej restauracji podają rewelacyjną kawę mrożoną za 50 INR i świeży sok z ananasa za 40 INR). Po dopełnieniu wszystkich formalności związanych z zameldowaniem (wypełnianie wielgachnych ksiąg meldunkowych, rachunków i innych formularzy to standard przy kwaterowaniu się w indyjskich hotelach), ruszamy na miasto by na własnej skórze doświadczyć jeszcze jednego przejawu biurokracji związanego z kupowaniem karty sim do telefonu komórkowego. Otóż żeby doładować telefon należy skrupulatnie wypełnić kilka stron formularza i dołączyć dwa zdjęcia legitymacyjne. Procedura ta jest restrykcyjnie przestrzegana i została wprowadzona w celu ochrony przed atakami terrorystycznymi. Dostajemy wreszcie kartę Vodafone, potentata na tutejszym rynku (130 INR + 70 INR za doładowanie, ale można znaleźć taniej). Kupując kartę trzeba dokładnie dopytać na jakim terenie działa, oferowano nam tańsze opcje, ale uprzedzono, że telefon będzie działał tylko w regionie Agry.

sobota, 4 września 2010

Second Class

Wsiadamy. Udaje nam się zająć dwa miejsca siedzące. Nad nami, na półce na bagaże, przez całą drogę będą siedzieli i spali ludzie. Półka wiadomo ma postać takiej metalowej kraty, więc przy każdym ruchu pasażerów z góry, różne śmieci i paprochy sypią nam się na głowy. Dziwię się, że tak mało mnie to rusza. Jest ciasno, ale myślałam, że będzie gorzej. Widocznie nie jest to aż tak bardzo oblegana trasa. Wszędzie siedzą ludzie, albo leżą pakunki. Pasażerowie są wyraźnie biedniejsi niż ci, z którymi zwykliśmy podróżować w sleeperach . Jest brudno, ale nie śmierdzi. Z wielką ulgą zauważam, że wśród tych biednych, prostych ludzi wzbudzamy mniej niezdrowego zainteresowania niż wśród średnio zamożnych warstw indyjskiego społeczeństwa. Wszyscy są bardzo przyjaźni, chociaż słowa nie umieją po angielsku, starają się nawiązać z nami kontakt, dowiedzieć dokąd jedziemy, wytłumaczyć ile to jeszcze stacji przed nami itd. Pałaszujemy nasze tradycyjne pociągowe danie, czyli kiść bananów (2 INR za banana). Skrzętnie odkładamy wszystkie nasze śmieci do torebki. Nie możemy się przemóc, żeby tak jak wszyscy wyrzucać je gdzie popadnie. Nasi współpasażerowie są tym najwyraźniej rozbawieni. W końcu nie wytrzymują i zabierają nam foliówkę pełną odpadków i wywalają przez okno z rozbrajającym uśmiechem. W indyjskich pociągach nie będziesz podróżować głodny. Co chwila przez wagon przechodzą sprzedawcy czaju, czyli słodkiej herbaty z mlekiem i przyprawami, wody, zimnych napojów, lodów, herbatników, betla i dań z soczewicy, cebuli i różnych warzyw. Porcje takiej sałatki są nakładane przez sprzedającego ręką, z wielkiego wiadra, na kawałek gazety. Je się także dłońmi, a właściwie prawą ręką, gdyż lewa jest w Indiach uważana za nieczystą. Osobną kategorię stanowią sprzedawcy orzeszków ziemnych. Są to najczęściej osoby niewidome, charakterystycznie pokrzykując przemierzają bez ustanku pociąg z jednego końca na drugi, torując sobie drogę drągiem pełniącym funkcje prowizorycznej laski. Objuczeni sizalowymi torbami wypełnionymi niewielkimi pakunkami, rożkami z gazet w które zapakowano garść orzeszków. Do takiej paczki (5 INR) dodają maleńkie zwitki, także z gazet, z pieprzem i solą. Co nas dziwi i oburza to fakt, że pasażerowie, bez różnicy czy second class czy sleeperów, kpią sobie z tych ciężko pracujących ludzi. Widzieliśmy także, jak oszukiwali niewidomych dając im mniej pieniędzy, niż się należało, nie reagując na ich późniejsze protesty. Sami niewiele bardziej zamożni nie wykazywali się odrobiną współczucia czy solidarności. Zresztą w ogóle w Indiach nieczęsto widywałam, by obcy ludzie pomagali sobie bezinteresownie. Zmęczona upałem, godzinami spędzonymi na dworcu, gwarem, tłokiem, przypinam sobie plecak na brzuchu i zasypiam z głową na nim.Bardzo miło wspominam tę podróż. Na dowód, że nie taki diabeł straszny, dorzucam filmik:)

piątek, 3 września 2010

Jhansi

6.11.2009

Wcześnie rano budzimy się w hotelu Fort View (większość hotelików w Orchy ma podobna nazwę, wszystkie szczycą się widokiem na fort). Wczesna pobudka, by zobaczyć wschodzące słońce
Z wizytą u Pustelnika
wyłaniające się zza zabytkowych zabudowań, oświetlające fort. Na śniadanie idziemy do tej samej co dzień wcześniej knajpki. Chyba jest jedną z tych „recommended by LP”, bo przesiaduje tu mnóstwo turystów. Także teraz, mimo że jeszcze lokal (kilka stolików z plastikowymi krzesełkami postawionymi wzdłuż drogi) jest zamknięty, stoi już kilku Białasów. Dołączamy do nich i po kwadransie zamawiamy w barze Bhopal nasze śniadanko. Tym razem tosty z ziemniakami, jajecznicę z tostami i gorącą czekoladę (110 rp.) Po śniadaniu ostatni rzut oka na fort, zarzucamy plecaki na ramiona i bierzemy rikszę do pobliskiego Jhansi (130 rp.). Kurs na dworzec. Miasto robi na nas okropne wrażenie, po cichej i spokojnej Orchy chaos i hałas dają nam się tym mocniej we znaki. Pierwszy raz spotykamy się nie tylko z werbalną, ale także z fizyczną napastliwością żebraków. Na czerwonym świetle (wow sygnalizacja świetlna!) opadają na nas cała chmarą. Łapią za
Rikszą na dworzec
ręce, kieszenie. Małe dzieci. Jedno z nich tak mocno szarpie za kieszeń przy moich spodniach, że urywa guzik. Dworzec także okropny. Dodatkowo wszystkie napisy są w ich języku. Także rozkład jazdy wygląda dla nas jak tablica w szlaczki… Tomek robi chyba z 7 podejść do różnych osób/okienek. Po 3 godzinach stania w kolejkach wiemy jedno. Albo jedziemy Second Class (która tak właściwie jest 6 klasą, najgorszą w indyjskiej koleji) albo czekamy kolejnych parę (nie wiadomo ile) godzin na inny pociąg. Trochę wymiękamy, opinie o tej najgorszej spośród indyjskich klas, które czytaliśmy na forach internetowych, nie napawają nas optymizmem. Z drugiej strony perspektywa spędzenia dłuższego czasu na tym okropnym dworcu jest wystarczająco motywująca…

czwartek, 2 września 2010

Orcha

5.11.2009
O 4:30 wyruszamy taksówką z Khajuraho do Orchy. Tak wcześnie ponieważ nasz kierowca ma do odebrania gości właśnie w Orchy i tak robiłby pusty przelot. A tym sposobem my łapiemy się na tani przejazd (15$), a on ma kilka dolców dla siebie. Dzięki temu unikamy męczącej drogi w tłoku i upale i jesteśmy na miejscu już o 7:30 (170km) oszczędzając cały dzień podróży. Droga fatalna, ale przynajmniej ruch właściwie zerowy i jest przyjemnie chłodno, wschodzi słońce. Na miejscu bierzemy pierwszy lepszy pokój, bo chcemy jak najszybciej zacząć zwiedzać. Dajemy napiwek taksówkarzowi i idziemy rozlokować się w ciemnozielonym pokoju, który stanie się tłem naszego ulubionego zdjęcia z wyprawy.
Ściana zawilgotniała do wysokości kolan, łóżka twarde jak kamień, woda z umywalki wylewa się rurą wprost na podłogę, drzwi   z grubszej dykty i brudna pościel. Chociaż bojler w łazience daje nadzieję na ciepłaą wodę… Na ścianie wielki ni to obraz, ni to płaskorzeźba. Fajnie. Płacimy 400 rp. bez targowania. Trochę za drogo, ale presja otaczającej nas grupy ludzi robi swoje. Zrzucamy bagaże i ruszamy. O samej Orchy jest niewiele napisane w przewodnikach. A jest to zdecydowanie jedno z najfajniejszych, jeśli nie najfajniejsze miejsce, które odwiedziliśmy w Indiach. Nazywana jest Miastem Pałaców. O 8:00 rano jest jeszcze chłodno. Krowy wylegują się na ulicy, przeraźliwie chude psy są nami wyraźnie zainteresowane. Bez wielkiego entuzjazmu, ale jednak machają ogonami, snują się za nami całym stadem, a podczas gdy jemy śniadanie, obsiadają nas półkolem i przyglądają nam się prosząco. Jest to o tyle nietypowe, że w innych miastach czworonogi całkowicie nas ignorowały. Dla mnie naan z serem i smażony ryż z jajkiem, dla Tomka kawa i byriani, wyjątkowo pikantne (120 rp.). Starym kamiennym mostem przekraczamy rzekę dzielącą nas od okazałego pałacu. Turystów o tej porze jeszcze brak. Zaczepia nas kilku przewodników, którym grzecznie odmawiamy. Przytrafia nam się także coś niebywałego w Indiach. Dziś wstęp wolny i nikt nie chce od nas pieniędzy za bilet. Po przejściu pierwszej bramy przez dłuższą chwilę jak zahipnotyzowani delektujemy się panującą tu ciszą przerywana jedynie przez skrzek papug i biegające po zabudowaniach stada małp. Z letargu wyrywa nas jedna z nich, szarżująca na nas wielkimi susami, całkiem spora i nie wyglądająca zbyt pokojowo.

Pierwszy raz w Indiach naprawdę się boję. Zupełnie niepotrzebnie, małpa w szalonym pędzie mija nas w odległości może metra, donośnie szczekająca najwyraźniej nie zwracając na nas uwagi. To zdarzenie przypomina mi, że wielkim błędem było nie zaszczepienie się przeciw wściekliźnie. Trudno. Nauczka na przyszłość. Kiedy ręce przestają nam już drżeć, ruszanemu w malowniczy plener starych pałaców. Spędzamy cały dzień podziwiając tutejszą architekturę. Gdzieś między jednym zabytkiem, a drugim, po raz pierwszy daje się namówić na oglądanie lokalnego rękodzieła. Zainteresowały mnie drewniane, ręcznie strugane
stempelki do zdobienia ciała henną. Pytam jednego z handlarzy o ich cenę i nawet nie wiem jak i kiedy, już mam całą rękę aż po łokieć ozdobioną kwiecistymi wzorkami, a przede mną piętrzy się stos różności gorąco zachwalanych przez sprzedawcę. Wszystko oczywiście jest good price i special for me. Kupuję 3 stempelki (100 rp.) i chcę odejść, ale to nie takie proste. Sympatyczny sprzedawca najwyraźniej nie może zrozumieć, że można tak bez biżuterii, bez bransoletek. Jak to tak? W Indiach, gdzie nawet najbiedniejsze kobiety mają kostki i nadgarstki obwieszone błyskotkami? Nie wiem co powoduje tym człowiekiem, ale wiąże mi na przegubie cieniutką czerwoną bransoletkę z malutkimi dzwoneczkami. Zupełnie za darmo!
Henna
Sporym utrudnieniem w zakupach okazuje się powszechna tu nieznajomość angielskiego. Kiedy podchodzimy do straganu i widzimy coś co nam się podoba, nie ma problemu, ale kiedy szukamy czegoś konkretnego, ciężko się dogadać. O ile w Orchy sprzedający i przewodnicy nie są zbyt uciążliwi o tyle dzieci naganiające nas do zrobienia zakupów w rodzinnym sklepiku lub namawiające nas do tego, żebyśmy wzięli ich na przewodników (co przy szczątkowym angielskim mogłoby być całkiem ciekaweJ) dość poważnie  utrudniają nam zwiedzanie. Naprawdę zdają się nie słyszeć słowa „no”, a każde „maybe” brzmi dla nich jak „yes”. Uciekając przed kilkorgiem wyjątkowo nachalnych maluchów i małpami łapiącymi nas za nogi, zostajemy zaczepieni przez grupę kilkunastu mężczyzn. Wszyscy, poza jednym, ubranym w turystyczne ubrania znanych europejskich firm, mają na sobie tradycyjne stroje. Właśnie ten jeden wyróżniający się z grupy mężczyzna zaczepia nas i zaczyna zadawać bardzo szczegółowe pytania: skąd jesteśmy, skąd i dokąd jedziemy, gdzie jest Polska, czy jest duża, od kiedy jesteśmy małżeństwem, jakie mamy zawody… Nawet jak na Indie jego zainteresowanie naszymi osobami jest co najmniej dziwne. Pytam się go czy jest tutaj przewodnikiem i czemu przeprowadza z nami taki szczegółowy wywiad. Dociekliwy jegomość okazuje się być… senatorem.