niedziela, 21 listopada 2010

Zmęczeni...

 Dopiero o 17:30 wsiadamy do sleeper busa jadącego do Amritsaru. Czeka nas 13 godzin w podróży, kolejna noc, której nie spędzimy w łóżku. Zmęczenia daje nam o sobie mocno znać, tym bardziej, że Bikaner okazał się być miastem niezbyt przychylnym turyście. Mieliśmy problem ze znalezieniem jakiejś normalnej, nawet zakładając indyjskie standardy, knajpki z jakąkolwiek toaletą. Żadnych atrakcji turystycznych, nic ciekawego do obejrzenia poza nami samymi. Tak, wzbudzamy tu na ulicach niezdrowe zainteresowanie, przed natarczywymi spojrzeniami próbujemy się schronić w maleńkim parku. Mamy nadzieję, że chociaż przez chwilę uda nam się przespać na ławce, ale gdzie tam… Jak tylko dojrzała nas grupka hindusów, natychmiast postanowili zagrać tuż obok nas w krykieta, ulubiony sport w Indiach. Niby grają, a tak naprawdę cały czas zerkają w naszą stronę, komentują między sobą zaśmiewając się do rozpuku. W pewnym momencie podchodzą do nas i pytają czy można nam zrobić zdjęcie, co już wcześniej robili ukradkiem. Naprawdę jesteśmy już wkurzeni więc owszem godzimy się ale podkreślamy, że tylko jedno zdjęcie i dadzą nam spokój. Pozujemy. Po jednym zdjęciu chcą nam oczywiście robić kolejne, chcą byśmy się całowali, nerwy mi puszczają, wkurw. Zabieramy bagaże i łapiemy rikszę na dworzec. Chcemy kupić bilet z Amritsar do Delhi. Okazuje się, że to mistrzowskie posunięcie, biletów już właściwie nie ma, a trasy jadące do stolicy sa niesamowicie oblegane, podróż SC mogłaby być bardzo uciążliwa. Na miejscu w Amritsar zostałaby nam już tylko Second Class, a tak wpadamy na Waiting List, miejsca 11 i 12 jest więc spora szansa, że uda nam się dostać bilet. Klaca AC Chair, czyli fotele lotnicze w klimatyzowanych wagonach. Taką jeszcze nie jechaliśmy. Idziemy na autobus do Amritsar. Na miejscu postoju spotykamy parę Polaków, Agę i Michała, bardzo sympatyczni ludzie, są właśnie w rocznej podróży dookoła świata, poślubnej. Jaki świat jest mały, okazuje się, że Agnieszka chodziła z nami do jednego liceum… Trochę gadamy w autokarze, a nad ranem wspólnie szukamy hotelu.
Poczta, Bikaner

czwartek, 18 listopada 2010

Świątynia Szczurów

17.11
Do Bikaner dojeżdżamy koło 5 rano. Przyjechaliśmy tu tylko i wyłącznie po to, by zobaczyć słynną Świątynię Szczurów. Okazuje się jednak, że wbrew temu co można było znaleźć w przewodnikach, świątynie nie jest usytuowana bezpośrednio w mieście, tylko godzinę drogi autobusem stąd. Trochę nieprzytomni i bardzo zmarznięci, wsiadamy do kolejnego autokaru, który dowozi nas nieopodal świątyni. 

Świątynia szczurów jest bardzo niepozorna. Do środka wchodzi się oczywiście boso i bez bagaży, postanawiamy więc, że najpierw idzie Tomi, a później ja z aparatem.

Marmurowa podłoga jest niemiłosiernie zimna, jeszcze nie ogrzana promieniami wschodzącego słońca, dodatkowo właśnie trawa czyszczenie świątyni z odchodów szczurów i gołębi, których jest tu chyba nawet więcej niż gryzoni. Zmrożone stopy bolą gdy tak spaceruję w kałużach lodowatej mazi.


Szczury są malutkie, gdyby nie charakterystyczny ogon pomyślałabym, że to myszy. Są 2-3 razy mniejsze niż te wykarmione na dworcowych odpadkach, naprawdę wzruszające.  Biedne, wystraszone, siedzą sobie w kącikach pomieszczeń, przebiegają ukradkiem pod ścianami, wdrapują się na drzwi i balustrady. I oczywiście napełniają brzuszki mlekiem ze srebrnych mis ustawionych na podłodze. W pewnym momencie dostrzegam białego szczura. Ponoć takie spotkanie przynosi szczęście. Najlepiej jest jak taki albinos przebiegnie po stopie, ale ten mój jest niezbyt ruchliwy. Robię mu więc kilka zdjęć i wychodzę, uiszczając 20 rupii za fotografowanie.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Umowa czyli deal

Tak jak ustalaliśmy z Luną, mamy teraz dostać pokój na tych kilka godzin, które nam pozostały do wyjazdu. Miał to być pokój hotelowy, ale -niemożliwe- wszystkie są zajęte. Bracia prowadzący hotel oddają nam swój własny pokój, oczywiście bez okna, z jedną lichą żarówką i schodami wiodącymi gdzieś na górę. Okropnie brudno, w porównaniu z tym lokum, nawet najgorszy pokój na trasie był ładny i schludny. Jak tu się przebrać, przespać, cokolwiek, skoro nawet nie wiemy dokąd wiodą te schody, w każdej chwili ktoś może do nas wejść. No i oczywiście nie ma nawet umywalki i kibelka, a zarówno jedno jak i drugie jest teraz bardzo pożądane... Jak więc mamy się umyć po tych dwóch dniach na pustyni? Kolejny dzień bez mycia? Pokazują nam łazienkę w holu, ta ma okno, a jakże, ale bez zasłonki, bez szyby, tylko krata. Nie ma za to światła, tylko tyle, co wpadnie przez to zakratowane okienko. Więc albo myjemy się i załatwiamy na oczach wszystkich hotelowych gości, albo w totalnej ciemnicy. Myślę że toalety w przejściach podziemnych w Łodzi są przy tej łazience szczytem luksusu. Ja wiem, że może czytając to niektórzy z Was pomyślą sobie, że jesteśmy marudnymi mięczakami. Ale zaufajcie mi, jeśli po dwóch dniach nie mycia się i nie załatwiania, brudni i spoceni jedziecie do hotelu, gdzie ktoś Wam obiecał, że będziecie mieli gdzie się umyć i gdzie odpocząć, bo nie zapominajcie, że najbliższej nocy także nie spędzimy w hotelu tylko w autokarze, więc znów nie będzie gdzie się ogarnąć i nagle ktoś Wam zabiera te wspaniałą wizję wzglednie czystego łóżka, łazienki z zimną wodą ale za to ze światłem i wasze prymitywne i podstawowe marzenia znikają i wali się cała piramida Maslowa... Robicie się źli, zdegustowani i w ogóle. Może za parę lat, jak wyrobimy w sobie wiecej pokory i wewnętrznego opanowania, będzie inaczej, mamy taką nadzieję, przecież po to podróżujemy... Chociaż mając w perspektywie 1,5 roku w US staniemy się może jeszcze bardziej zepsuci i zmanierowani? Wracając do meritum. Prosimy o inny pokój, i tak, oczywiście, będzie inny ale później. Po jakimś czasie dają nam nieposprzątany, a przez to totalnie usyfiony apartament, który wcześniej zajmowała jakaś liczna hinduska familia. Kolejny punkt umowy zakładał, że zwrócą nam kasę jak chociaż jedna z listy obiecywanych przez chłopca rzeczy nie będzie zgodny z prawdą. Punktów takich znaleźliśmy mnóstwo, oczywiście każdy ma logiczne wytłumaczenie wg naszego pośrednika. Koniec końców opuszcza nam 200 rupii. Po kolacji prosimy kierowcę żeby (także zgodnie z zawartą umową) odstawił nas na dworzec. I tym razem chcą nas oszukać. Gdy wysiadamy, kierowca żąda od nas pieniędzy. Cierpliwie tłumaczymy, że darmowy przewóz na dworzec był jednym z warunków umowy dotyczącej Camel safari. On zaś pyta się z kim to ustalaliśmy. Kiedy odpowiadamy, że z jednym z braci prowadzących hotel, mówi, że on pracuje dla innego brata, a ten który nam coś obiecywał nie jest jego szefem, więc jego ustalenia go nie obchodzą. Nas też już to nie obchodzi. Zabieramy bagaże, odwracamy się na pięcie i już nas nie ma. Wsiadamy do sleeper busa jadącego do Bikaneru. Przesypiamy całą trasę. Noc na pustyni, noc w autokarze, wszystko aby pospacerować po szczurzych odchodach. Ale o tym w "następnym odcinku".
.Jak widać na załączonym obrazku-czyści, wypoczęci, zadowoleni... Przed nami noc w sleeper busie do miejscowości Bikaner

piątek, 12 listopada 2010

Kamele

Dość długo jedziemy. Nudno. Nic ciekawego, a mięśnie zmęczone po wczorajszym dniu dostają przykurczów. Bolą też uda otarte o siodło. Jest gorzej niż wczoraj. Po jakimś czasie mój wielbłąd zostaje odłączony od reszty karawany i mogę go samo prowadzić. Fajno:). Tylko ze mój „rumak” jest wyjątkowo niepokorny i łakomy. Co chwila zbacza z obranej trasy i skubie rosnące tu i ówdzie badyle. W końcu Camel boy zawiązuje mu pysk sznurkiem. Śmieszne te wielbłądy, na zmianę sikają, srają, puszczają bąki i cofa im się jedzenie z żołądka do pyska. Trochę mnie to krępuje, że tak sobie jedziemy, a mój wierzchowiec sadzi co chwila donośne pierdy... Śmierdzi okropnie, jak z kanalizacji. Ale mają tak rozbrajające miny i mięciutkie, grube poduchy z futra na tułowiu, że nie sposób się w nich nie zakochać. Jeszcze tylko lunch, oczywiście curry i placki. Podjeżdża jeep, zabierają nas do hotelu. Negatywne emocje powoli w nas opadają, tak sobie myślimy, że 120zł za 2 dni za dwie osoby na pustyni to nie jest tak bardzo dużo, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę tę bezcenną noc. Ciekawa jaka część z tego trafia to tego mężczyzny i dzieciaka, a ile zgarniają pośrednicy. Bo prawdę mówiąc, to widać było, że się chłopaki starali jak mogli, ale jak to w Indiach, miało być super, a było jak zwykl:). Chociaż z perspektywy czasu zawsze było super, mimo iż rzadko kiedy było tak, jak być powinno:).

wtorek, 9 listopada 2010

Przed świtem

Po kolacji, składającej się z tego samego co lunch plus trochę ryżu(pycha), nasz przewodnik ustawia nam łóżka polowe pod osłoną z gałęzi, chyba żeby osłonić nas od wiatru. Na łóżko kładzie derkę i jeszcze dwie daje nam do przykrycia. Jest niewiarygodnie zimno, myślałam, że będziemy spać przy ognisku, ale ten pustynny chrust spala się w mgnieniu oka. Derki są bardzo brudne, ale wcale się tym nie przejmujemy. Patrzymy na gwiazdy, jest ich tyle, że ma się wrażenie, że nas przygniotą swoim ciężarem, zasypią. Cisza, spokój, naciągamy derki na głowy i zasypiamy. W nocy budzę się kilkukrotnie, z zimna męczy mnie kaszel. Patrzę na niebo, nie mogę uwierzyć w jego wspaniałość. Nie chcę przegapić wschodu słońca. Zachód był mistyczny, wspaniały, różowo-fioletowy. Słońce nad pustynią wschodzi błyskawicznie, niemal widać jak się porusza. Ledwie pojawił się rąbek słońca na horyzoncie, już widać prawie całą tarczę, krwistoczerwoną, jeszcze nie dającą upragnionego ciepła. Strasznie wymarzliśmy tej nocy, było chyba kilka stopni ciepła zaledwie. Za 2-3 godziny zacznie nam dokuczać skwar. Na śniadanie dostajemy herbatkę w blaszanych, parzących ręce kubkach, mytych w piachu, który trochę chrzęści nam w zębach. Poza tym banany, góra cieniutkich tostów przypieczonych na blasze nad ogniskiem i dżem w saszetkach. Mniam. Wreszcie coś innego niż curry potrawka, która trochę nam się już przejadła.

sobota, 6 listopada 2010

Zmierzch

Pod wieczór zatrzymujemy się na wydmach. Wreszcie kawałek pustyni takiej, jaką sobie wyobrażałam, bo do tej pory jechaliśmy po takich jakby piaszczystych chaszczach, nie po ładnym pocztówkowym piaseczku, jaki kusił nas ze zdjęć reklamujących safari… oj wciąż tacy uroczo naiwni:)

Okazuje się, że nasz super guide nie zabrał ze sobą noża. Pożyczamy mu nasz scyzoryk, w ten sposób ratujemy sytuację (i kolację). A na kolację to samo co na obiad, tylko już tak dobrze nie wchodzi… mimo że kiszki marsza grają. Siedzimy na czymś w rodzaju polowych łóżek, przed chwilą oglądaliśmy zachodzące słońce, szybko zapada zmrok, cienkie patyczki błyskawicznie spalają się w ognisku dając niewiele ciepła.
Nasza profesjonalna ekipa:)

Ciemno, nasi opiekunowie nie mają latarki, jak wobec tego Camel boy ma znaleźć patyczki do ogniska? Zapomnieli latarki…Jakaś porażka. Pożyczam mu mój ukochany gadżet, maleńką, nowiutką czołówkę. Później okaże się, że tak się nią bawił, sprawdzał różne funkcje, że się popsuła i już nie jest taka śliczniutka i nowiutka:( Chyba piach się dostał do środka i tyle. Mamy fatalny humor, czujemy się jak zwykle oszukani i jeszcze straty w sprzęcie. Nastrój nam się poprawia, gdy dowiadujemy się, że Anglik, sam jeden, za tę wycieczkę zapłacił więcej (3000), niż my razem (2200). Teraz to on jest niezadowolony. Jesteśmy okropni ale fakt jest taki, że jak człowiek wie, że inny jest jeszcze większym frajerem, to mu jakoś lżej na duszy. W Indiach nocą na pustyni dopadło nas typowe polskie samozadowolenie z tego, że komuś jest gorzej niż nam... oj źle z nami, wstyd...

czwartek, 4 listopada 2010

Camel safari

16.11
Następnego ranka po nas i po jednego Anglika, o imieniu Sam, przyjeżdża Jeep. Miało nas być znacznie więcej, między innymi turystki z Polski, ale chyba po raz kolejny była to tylko taka gadka mająca nas skłonić do zakupu. Mniej więcej godzinę jedziemy pustynną drogą, wysiadamy na pylistym poboczu i czekamy na nasza super załogę. Z oddalonego, samotnego domu, idą ku nam mężczyzna po pięćdziesiątce i 10-12 letni chłopiec. Prowadzą ze sobą objuczone tobołkami trzy wielbłądy. Mamy złe przeczucia, nie wygląda to tak, jak powinno, ale już tak długo jesteśmy w Indiach, że nawet jakby wyglądało, tak jak byśmy chcieli to i tak byśmy byli podejrzliwi. Wsadzają nas na grzbiety zwierząt i tak zaczyna się nasza wędrówka donikąd i po nic. Jest dość wcześnie, słońce jeszcze tak mocno nie praży, ale szybko zaczynam być zmęczona monotonią krajobrazu, żółwim tempem w jakim się przemieszczamy, tym że nie ma jak ze sobą pogadać, bo wielbłądy jadą jeden za drugim w sporych odstępach.

Nudzi mi się. Nienaturalna pozycja sprawia, że zaczynają brać mnie lekkie skurcze w biodrach, pobolewają obcierane uda, chce się pić. Jesteśmy na samym początku, a ja już wiem, że ta impreza nie była dla mnie. W pewnym momencie zatrzymujemy się przy jakiejś pustynnej osadzie, nasi przewodnicy udają się do studni po wodę (tak, tę samą, która miała być mineralna).

Mniej więcej po dwóch godzinach zatrzymujemy się na dłuższy postój połączony z lunchem. Dochodzi południe. Nasi przewodnicy ściągają derki ze zwierząt, jakieś tam kocyki i kołderki i rozkładają nam pod drzewem. Cisza. Kładę się zadowolona wielce, ze mogę wreszcie złączyć nogiJ Przyjemnie ciepło, przysypiam.

Starszy mężczyzna, wcielający się teraz w rolę naszego świetnego kucharza, przygotowuje nam pustynną ucztę. Banany, chapati, czyli pszenne placki, za pomocą których nabiera się z talerza jedzenie, warzywny gulasz z curry, kalafiorów, ziemniaków i chyba jakiejś marchewki. To wszystko ugotowane i usmażone na ognisku, na blasze. Pycha. Jeszcze tylko dla nas czarna herbatka, dla reszty tradycyjna masala czaj, czyli herbata z mlekiem, cukrem i przyprawami, nam niesmakująca.

Po obiedzie my odpoczywamy, a chłopiec zmywa blaszane naczynia za pomocą odrobinki wody i piachu. Nie mogę się napatrzyć, jak mu to szybko i zgrabnie idzie. Następnie siodła wielbłądy i ruszamy dalej. Nie jest mi z tym komfortowo, w takiej typowo turystycznej roli, że zapłaciłam i ktoś teraz wszystko dookoła mnie robi. Jeździmy tak sobie do wieczora, w pewnym momencie „Camel man” pożycza od innej karawany czwartego garbuska dla siebie i chłopca i przemieszczamy się ciut szybciej.

wtorek, 2 listopada 2010

Popołudnie w Jaisalmer


Obok wielbłądów i pustyni, główną atrakcją  Jaisalmer jest fort, imponujący, wygląda jak monumentalny zamek z piasku i co ciekawe, do dziś jest zamieszkany! W tłumie odnajdujemy naszą znajomą z Izraela. Razem szwendamy się bez celu, wspinamy się na bastiony, podziwiamy widoki. Całe szczęście nie ma tu namolnych naciągaczy, naganiaczy, zwykłe „nie, dziękuję” wystarczy za odmowę. Tak powoli i leniwie mija nam dzień. Obiad jemy w bardzo fajnej restauracji, z widokiem na fort, która jako jedyna chyba nie jest recommended, approved lub certificated. Gniecione ziemniaczki z grzybami, spaghetti, najlepsze frytki na świecie… Zachodzące słońce wspaniale barwi ściany fortu na czerwono i pomarańczowo. Kolację jemy w innym miejscu, razem z naszą Żydówką, ale nie jest już tak smacznie, za to sporo drożej, no i polecają ją w LP…

sobota, 30 października 2010

O różnicy między wersją turystyczną i nie-turystyczną

Kilkunastoletni, niezwykle obrotny chłopiec, roztacza przed nami dwie wizje naszej pustynnej przeprawy:
                                    
  1. Opcja turystyczna, 400 rupii za osobę za dzień, jeden wielbłąd na dwie osoby, będziemy jechać najbardziej obleganym szlakiem, gdzie jest pełnio naciągaczy z cygańskich wiosek, będziemy mieć jedzenie gotowane na wodzie ze studni, co na bank skończy się dla nas rozstrojem żołądka, a zamiast pięknego piasku będą góry śmieci.

  1. Opcja nieturystyczna. 750 rupii za osobę za dzień. Każdy ma swojego wielbłąda, każdy dostaje turban i zapas wody mineralnej. Na tejże wodzie także będą gotowane posiłki. Jedzie z nami ekstra kucharz, i znakomity przewodnik, biegle mówiący po angielsku, który nam będzie opowiadał o pustyni. Poza tym startujemy nie tuż za miastem, tylko najpierw zostaniemy wywiezieni 60km w głąb pustyni i tam dopiero wsiądziemy na wielbłąda, będziemy jechać dziką trasą, bez żadnych śmieci, turystów i naciągaczy. Będą warzywa, będą owoce, all inclusive.

Po takim naświetleniu tematu musielibyśmy być idiotami, wybierając wersję dla turystów. Oczywiście węszymy podstęp, ale cóż zrobić? Przyjechać do Jaisalmer i nie wybrać się na Camel safari to bez mała jak pojechać do Paryża i nie zobaczyć wieży Eiffla

Cenę ustalamy na 2200 za całość. 16 letni Luna targuje się z nami do upadłego. I obiecuje pełny zwrot kosztów, jeśli w którymś miejscu rozminął się z prawdą w opisie wycieczki. Płacimy 1500 rupii, resztę deklarujemy zapłacić po powrocie z safari. Takie z nas asekuracyjne cwaniaki.

"Plakat" reklamowy wiszący w naszym hotelu "zachęcający" do wykupienia wycieczki.


czwartek, 28 października 2010

Książka z drogą w tytule

Ryszard Kapusciński
Busz po polsku
Czytelnik, Warszawa 1962

            Przyznam, że z twórczością Ryszarda Kapuścińskiego zapoznawałam się jakby od końca. Po raz pierwszy zetknęłam się z nią słuchając co wieczór w Radio Łódź  fragmentów Hebanu. Magia radia i kunszt reporterski Pisarza sprawiły, że na ten kwadrans przenosiłam się duchem do Afryki. Od tego momentu aż po dzień dzisiejszy trwam w uwielbieniu dla wszystkiego co napisał.
            Busz po polsku, pierwsza książka Ryszarda Kapuścińskiego, zasadniczo różni się od innych jego publikacji. Składa się na nią cykl tekstów, które ukazywały się w Polityce. Pokazują one życie codzienne mieszkańców Polski C, błahe wydarzenia, które spotykają szarych mieszkańców niewielkich, biednych miasteczek. Nie ma tu zbyt wiele miejsca na optymistyczne akcenty, z kart książki wyziera marazm, nuda, ksenofobia, prostactwo. Czytając kolejne fragmenty cały czas miałam w głowie wydan,ą niemal pół wieku później, powieść Andrzeja Stasiuka Taksim. Ta sama beznadzieja, ten sam świat chylący się ku upadkowi, ci sami nietolerancyjni, zadowalający się bylejakością ludzie…
            Prawdę mówiąc wolę książki Ryszarda Kapuścińskiego mówiące o krajach innych niż Polska. Są dla mnie magiczne. Bo opisują światy mi obce. Ta sama magia odprawiana na własnym podwórku przestaje mnie zachwycać, męczy i smuci. Nie działa.
            Dlatego z całego Buszu najbardziej przypadł mi do gustu ostatni reportaż, ten tytułowy. Takiego Kapuścińskiego ubóstwiam. Czytam tych kilka stronnic i już myślami jestem tam, przy ognisku, zastanawiając się z Autorem, jak w kilku słowach opisać własny kraj, żeby nie trywializując, przybliżyć go tym Innym.

wtorek, 26 października 2010

Jaisalmer

15.11

Jednolita zabudowa Jaisalmeru ładnie współgra z otoczeniem
Rankiem wysiadamy na dworcu w pustynnym Jaisalmer. Natychmiast podchodzi do nas jakiś człowiek, który mówi, że wie, że jego brat z nami rozmawiał, że wszystko jest już ustalone, że czeka na nas ładny pokój za 150 rupii, że tak, oczywiście, jak nam się nie spodoba, możemy sobie iść, nikt od nas nie będzie chciał pieniędzy za transport itd. No problem. 3 razy upewniamy się co do warunków umowy i wsiadamy do jeepa, a razem z nami kilkuosobowa rodzina hindusów. Mamy ewidentnie pecha, bo mężczyzna natychmiast wyciąga papierosa i go odpala. Tak niewielu hindusów pali, a nam się trafił akurat taki, który nie może bez fajek wytrzymać kilku minut drogi… Niezbyt pewni siebie, ale jednak prosimy, żeby zgasił papierosa, co ten robi bez mrugnięcia okiem. Uff… Hotelik z zewnątrz wygląda całkiem, całkiem. Zostaję na dworze z plecakami, nie lubię bowiem oglądać pokoi, brać udziału w targowaniu, nie nadaję się zupełnie do tego, nie umiem odmawiać, jedna sprytna, chwytająca za serce historyjka i będę spać na podłodze. Bez Małża nie przeżyłabym w Indiach tygodnia. Widzę jaki ładny pokój dostali nasi towarzysze podróży z jeepa. My otrzymujemy klitkę, jak zwykle bez okna… Brud, syf, makabryczna łazienka, w której woda wypływa spod kibelka i spod umywalki. Standard. Chcemy sobie iść, ale obiecują, że o 10 zmienią nam pokój na ładniejszy. Kładziemy się na te kilka godzin i faktycznie o 10 przenoszą nas do tego pokoju, który jeszcze przed chwilą zajmowała hinduska familia, oczywiście bez zmieniania pościeli, ale to już tak na marginesie. O co tu chodzi? Spali kilka godzin i pojechali dalej, czy może też dostali lepszy pokój? Zanim wyjdziemy na zwiedzanie miasta, dowiadujemy się o możliwość wykupienia Camel safari. Wyprawa wielbłądem na pustynię jest tym co ściąga turystów do Jaisalmer. Dlatego hotele są tak tanie, bo niejako w pakiecie z pokojem należy wykupić wycieczkę. Można wprawdzie kupić ją od kogoś innego, ale po co, skoro ceny zależą tylko od naszych możliwości negocjacyjnych? No chyba, że znamy kogoś, kto z czystym sumieniem może nam polecić safari kupione w konkretnym miejscu. Poza tym im szybciej kupimy wycieczkę od naszego hotelarza, tym szybciej da nam święty spokój inaczej przy każdej okazji, kiedy tylko nas zobaczy, będzie wałkował ten temat. Hindusi są mistrzami akwizycji, zagraniczne korporacje powinny ich importować hurtem. Yes, sir?
No!
You mean maybe, yes? Maybe later, yes? Yes, my friend?
"Obraz" w naszym pokoju, daje nadzieję na lepsze jutro:P

niedziela, 24 października 2010

Recommended by LP ;)

Kolejny cel podróży, pustynny Jaisalmer. Stoimy na peronie i nagle podchodzi do nas sympatyczny, młody mężczyzna. Zaczepia nas, niby to przypadkiem, pyta skąd jesteśmy, takie tam standardowe gadki zmierzające do tego, by jakoś naciągnąć turystę. Jeszcze nie wiemy do czego zmierza, ale juz jesteśmy podejrzliwi, już się do siebie porozumiewawczo usmiechamy. Rozsmakowaliśmy się w tych ich gierkach, bez dwóch zdań. Nasz nowy znajomy bardzo entuzjastycznie reaguje na wiadomość, że jesteśmy z Polski, To świetnie, mówi, żona mojego brata jest z Czech, razem prowadzą fantastyczny, no po prostu fantastyczny i tani hotelik w Jaisalmer, taki tani, bo jeszcze nie jest recommended by Lonely Planet. Śpi tam mnóstwo Polaków i Czechów, no i Niemców. Jest super! Wciska nam ulotkę, mówi, że na miejscu będzie czekał jeep, który za darmo zawiezie nas do hotelu, jak nam się nie spodoba, to dookoła jest mnóstwo innych pensjonatów, no problem, just have a quick look. Nic nie obiecujemy, dziękujemy za informacje i tyle. Po jakimś czasie podjeżdża pociąg. Wsiadamy, zajmujemy miejsca i nagle ktoś łapie mnie za ramię, odwracam się, a tam ten sam facet, jeszcze raz chciał nam się przypomnieć, „see sou in Jaisalmer” krzyczy, podczas gdy konduktor wywala go siłą z pociągu. Na pryczy obok lokuje się sympatyczna Żydówka. Przez 8 miesięcy sama podróżuje po Indiach. Poprzednio, również sama, przemierzała Amerykę Południową. Po takiej kilkumiesięcznej podróży wraca na rok do kraju, pracuje, odkłada kasę, potem znów bierze bezpłatny urlop i sobie wędruje po świecie. Trochę rozmawiamy i okazuje się, że ją także zaczepił jakiś facet, który dał jej podejrzanie podobną do naszej ulotkę informując, że żona właściciela pensjonatu pochodzi z Europy, chyba z Belgii, a pensjonat absolutnie rewelacyjny i prawie za darmo, bo jeszcze o nim nie napisali w LP... Takie to kosmopolityczne towarzystwo w tym Jaisalmer, tacy sprytni ci Indusi. Jak ich nie kochać?

Bhang Shop, czyli dopalacze indian style, ale, uwaga moi drodzy, ten sklep jest-a jakże- government authorized;) a jest też pełno takich recommended by LP, albo gov. approved albo wszystkie te 3 rzeczy razem:)))


czwartek, 21 października 2010

Polaków rozmowy

14.11
Hotelowe patio
 Jodhpur, Błękitne Miasto. Budzimy się wcześnie rano. Tak długo jak tylko można zwlekamy z opuszczeniem pokoju, czyli do 9…W hotelowej restauracji zamawiamy naleśniki na słodko i idziemy zwiedzać fort.  Sobotni poranek w Jodhpur pozytywnie nas zaskakuje. Ulice całkiem spokojne, niewielu ludzi, jak na indyjskie standardy oczywiście, nieco ciszej… Bilet wstępu do fortu jest dość kosztowny, 300 rupii, w cenie możliwość fotografowania i audioguide. Fort wywiera na nas duże wrażenie, bardzo dobrze zachowany, udostępnia wiele ciekawych eksponatów  w ramach kilku wystaw. Audioguide też przygotowany na wysokim poziomie, niestety sprzęt nawala, bateria pada w połowie trasy, nie tylko mnie zresztą, na te niedogodność skarży się wielu turystów. Nie chce mi się wracać po nowy odtwarzacz, postanawiam skoncentrować się na biernej obserwacji tego co wokół mnie. Spotykamy parę Polaków z Poznania. 

Kamienne koronki
Spędzamy z nimi większą część dnia. Tak jak i oni musimy do wieczora czekać na transport, a już się wymeldowaliśmy z hotelu i nie mamy się gdzie podziać. Opowiadamy o swoich wrażeniach, o tym co nas wkurza, a co bawi. Chyba niechcący psujemy im humor, bo w miarę jak słuchają naszej opowieści miny mają coraz bardziej niewyraźne. Głównie rozchodzi się o kasę. Opowiadamy zabawne anegdotki o tym gdzie, jak i na ile nas oskubano, o niewiarygodnej kreatywności hindusów w tej materii, ale okazuje sie, że ich to dopiero naciągano... Byli dla miejscowych żyłą złota. No ale cóż, jak sami mówią, wyprawa życia, więc nie zamierzają oszczędzać. My mamy nadzieję, że to nie jest najwazniejsza wyprawa w naszym życiu, że jeszcze wiele równie fantastycznych wyjazdów przed nami i z czegos trzeba je będzie sfinansowa. Nasi nowi znajomi chyba jednak inaczej wyobrażają sobie "wyprawy"…tak bardzo zafascynowani Indiami, świetnie przygotowali się merytorycznie, kupili sobie przewodniki i markową, turystyczną odzież, ale prawdziwych Indii jednak postanowili sobie oszczędzić… Wszędzie przemieszczają się taksówką, płacą krocie za hotele, a później wrócą do Polski i będą opowiadać, że nie rozumieją, czemu mówi się, że Indie to biedny kraj, ze to nie prawda, że brud, że syf, że szczury i krowy (ach kocham te krowy i ten syf, autentycznie za nimi tęsknię). Trochę nas irytuje, że pozują na takich znawców tematu i starych wyjadaczy. My wykorzystujemy każdą sposobność, gdy spotykamy na swojej drodze bardziej doświadczonych podróżników, żeby czegoś się od nich nauczyć. Zdajemy sobie sprawę z naszych niedostatków, każdy dzień w Indiach uczy nas więcej o świecie, podróżach i o nas samych, niż wszystkie poprzednie wyjazdy razem wzięte. Postanawiamy w ramach lekcji poglądowej zabrać ich na przechadzkę po starym mieście. Na początku są strasznie rozentuzjazmowani. Wow, ale fajnie, to jest to co lubimy, ale po jakimś czasie mizernieją, zwalniają, nie wiedzą gdzie są, zresztą my też nie wiemy, ale co z tego:) Po dwóch godzinach, kiedy mają już ewidentnie dosyć, idziemy na obiad. Przygotować posiłek dla naszej czwórki, kiedy w knajpie pracuje najczęściej jedna osoba, która gotuje, przyjmuje zamówienia, pobiera pieniądze, czasem mająca do pomocy małoletniego pomagiera, jest nie lada sztuką. Zwykle czekamy na kawę ok. 20 min.  Tu nikt się nie spieszy, tzn. spieszy kiedy trzeba zawalczyć o klienta, ale gdy klient już jest złowiony, rytm życia wraca na normalne, niskie, obroty. Po godzinie na stole pojawia się nasz posiłek. Czas oczekiwania zwykle wykorzystujemy na poczytanie przewodnika, pisanie notatek, tym razem na pogawędkę z rodakam:)
Godziny do odjazdu pociągu minęły nam w miłej atmosferze, tym bardziej, że podbudowaliśmy nasze mocno nadwątlone ego, gdy okazało się, że są frajerzy więksi od nas:) Wpadamy na Internet (30 rupii), zabieramy bagaże i pędzimy na dworzec.
Widok na miasto z murów fortu

poniedziałek, 18 października 2010

W Błękitnym Mieście


Indian Hair Style, Tomi nie dał się namówić

Pobudka i ruszamy na poszukiwanie stacji kolejowej. Bardzo nieprzychylne miasto. Niewiarygodny hałas, ścisk, syf.  
Dworcowy "Dar natury" Indian Style

     Na dodatek intensywne opady deszczu z ubiegłych dni spowodowały, że klucząc po mieście, brodzimy po kostki w ohydnym błocie, zmieszanym z odpadkami i odchodami. Ludzie też wydają się być poirytowani, nawet nieco agresywni i niesympatyczni. Mam wrażenie, że mężczyźni celowo potrącają mnie na ulicy, kilkukrotnie jakieś dzieciaki czymś w nas rzucają, a to długopisem, a to kamykiem. Później rozmawiając z innymi turystami okazało się, że nie byłam odosobniona w moich odczuciach. Jedyny plus, asortyment straganów to takie typowe AGD, ewentualnie jakieś niby-europejskie ubrania, więc nikt nas na nic nie naciąga. Na dworcu kupujemy tatkal na trasę Jodhpur- Jaisalmer. Zwiedzanie fortu pozostawiamy na następny dzień. Jest 15:00, a my jeszcze nic nie jedliśmy. Wędrując po mieście nie rzuciła nam się w oczy żadna względnie  normalna knajpka.



Albo cukiernie, albo uliczne garkuchnie, gdzie w głębokich rondlach pieką się w oleju pikantne samosy. Wędrując po tym labiryncie gówna i śmieci kompletnie się gubimy. Gdyby usunąć z tego miasta cały ten zgiełk, śmieci, ludzi, pojazdy- Jodhpur byłby naprawdę piękny… Nad miastem góruje monumentalny, jakby stopiony w jedno ze skałą fort. U jego podnóża przycupnęły domki, po których, w misternie zdobionych okiennicach, rzeźbionych balustradach i drzwiach, znać jeszcze ślady dawnej świetności. Dziś to wszystko zaplątane jest w pajęczynę kabli, przysypane kurzem, spowite smogiem. Większość pomalowana jest na intensywnie błękitny kolor, wspaniale kontrastujący z piaskowym kolorem otoczenia. Chodzimy po mieście i właściwie nie odrywamy aparatu od oka. Każda brama, zaułek, uliczka to nowy kadr, scena wprost jak z pocztówki. Zakochałam się w tym mieście, w tym błękicie, choć trudna to miłość i chyba raczej platoniczna. Mimo że wielu tu turystów, czujemy się jak intruzi, zaczyna nam brakować tych hindusów z biedniejszych regionów Indii, którzy choć oszukiwali nas na każdym kroku, to robili to z tak szczerym i rozbrajającym uśmiechem, że nie sposób się było długo gniewać.


Źli, zmęczeni, zdegustowani, wracamy do hotelu i idziemy na dach do restauracji. Zamawiamy pizzę, niezbyt dobrą, malutką, oblepiającą zęby z pseudoserem na wierzchu za 75rp., zapiekane kluski z serem, okropne i glutowate za 90rp., dobre frytki za 60rp. i dużą herbatę. Wracamy do pokoju, potrzebujemy się psychofizycznie zregenerować przed jutrzejszym dniem.

piątek, 15 października 2010

Indie 235 : Polska 2

13.11
 
Widok z naszej restauracyjki, umieszczonej tradycyjnie na dachu. W tle fort.
Jodhpur. Nasz okropny, śmierdzący i brudny bus de lux zatrzymuje się w pobliżu stacji kolejowej. Od razu wpadamy w sidła rikszarzy. Nie mamy ochoty na długie targi, bierzemy pierwszego lepszego, chociaż jest tłusty, a doświadczenie nasze mówi nam, że gruby hindus to zły hindus. Prosimy, żeby zawiózł nas (50 rupii) do upatrzonego wcześniej w Internecie hotelu. Mają tylko jeden wolny pokój, przeciętny, za 450 rupii. Do pozostania nie zachęca też napis na ścianie głoszący, że zarówno żona, jak i matka gospodarza domu chorują "na płuca", więc uprasza się turystów przybywających z krajów objętych świńską grypą o podanie tej informacji podczas meldowania się. Dla nas taki napis brzmi jak ostrzeżenie "w tym domu szaleje gruźlica", co biorąc pod uwagę rozmiary zachorowalności w Indiach na suchoty, a także standardy higieniczne panujące w tym kraju, wcale nie byłoby aż tak dziwne. Prosimy naszego kierowcę, żeby zawiózł nas do kolejnego hotelu z naszej listy. Ale on uparcie powtarza, że musimy wpierw obejrzeć ten, który on nam poleca. No dobra, niech będzie i tak, jedziemy. Pokój z ciepłą wodą. Woda, owszem będzie, ale od 10. Jest piąta rano. Marzę o prysznicu. Proponują nam nocleg w norze za 400 rupii. Bez okien. Brud. Syf, kiła i mogiła. Płakać mi się chce. Pokazują nam więc najlepszy pokój w hotelu, tuż pod roof top restaurant. Ładny, świeżo odremontowany. 750 rupii, tak dużo jeszcze nie płaciliśmy, ale niech będzie. Zmęczenie osłabia w nas wolę walki. Duże łoże z prawie czystą pościelą i rzeźbionym w drewnie turkusowym wielkim wezgłowiem. 
Pokój w Blue House
Super. Widok na fort i położone w dole miasto. Bierzemy. Oczywiście spełniły się nasze przeczucia co do rikszarza. Życzy sobie 150 rupii. To bardzo dużo jak na transport po mieście w Indiach. Tym bardziej, ze dostanie też prowizję od naszego hotelarza za nagonienie klientów. Nasz błąd, bo nie zapytaliśmy wcześniej ile nas podliczy za dojazd do tego polecanego przez siebie hotelu. Chwila nieuwagi i znów wściekamy się na siebie. Wynik Indie- Polska 235:2. Płacimy, myjemy się i zasypiamy. 

środa, 13 października 2010

Szarlotka po indyjsku

O 17 jesteśmy spowrotem w Udaipur. Idziemy na obiad. Naan z czosnkiem i serem, cappuccino, czekolada na gorąco, frytki z jajkiem sadzonym i kotlet warzywny z frytkami za 200rupii. Apetyt nam dopisuje. Jemy w interesującej knajpce, zdaje się główną jej funkcją jest masaż rehabilitacyjny i relaksujący. Kelner, bardzo sympatyczny, przynosi nam do podpisania księgę rekomendacji. Znajdujemy kilka wpisów Polaków, większość poleca masaże, tak jakby posiłki były  tutaj jedynie dodatkiem. Później udajemy się do kafejki internetowej. Znalezienie takiej, w której byłoby wolne miejsce, okazuje się być nad wyraz trudne. Pogoda nie sprzyja spacerom, najwidoczniej większość turystów postanowiła przeznaczyć ten dzień na  kontakty z bliskimi. W końcu znajdujemy wolne komputery, upewniamy się, że jest awaryjne zasilanie w postaci akumulatorów pod naszymi stopami, bo przy tak częstych przerwach w dostawach prądu można jednego maila pisać wielokrotnie od początku… Nie przewidzieliśmy jednak, że Internet z powodu załamania pogody może po prostu przestać działać. Tracimy wszystko, co żeśmy napisali… Trudno. Takie Indie. Mam szaloną ochotę na coś słodkiego, na ciacho! Wchodzimy do maleńkiej kawiarni, właściwie to wygląda to trochę tak, jakbyśmy weszli do kogoś do domu, do kuchni. Dwa stoły, pan domu siedzi przy jednym, my przy drugim, na antresoli toczy się normalne rodzinne życie, gra telewizor. Zamawiamy dzbanek herbaty i swiss apple pie. Boże, jaki mam apetyt na szarlotkę! Chyba desery nie są tu zbyt często zamawiana, bo najwyraźniej moja prośba wywołuje w gospodarzu lekką konsternację. Kilka razy upewnia się, że nie chcemy zjeść czegoś konkretnego, w końcu zrezygnowany odchodzi. Po jakimś czasie przybiega do nas młoda kobieta, chyba jego córka, wyciąga z lodówki stojącej za naszymi plecami jakieś wiktuały i także dopytuje, czy aby na pewno nie chcemy zjeść obiadu. Kilka telefonów, szybki spacer do najbliższego sklepu lub może do sąsiadki i po dłuższym oczekiwaniu dostaję swój deser. Na niewielkim talerzyku leży kilka cienkich jak pergamin plasterków jabłka, każdy obtoczony w bardzo cienkim i delikatnym cieście, cukrze i chilli. Niby dobre, ciekawe w smaku, ale nie tego oczekiwałam… Znów przerwa w dostawie prądu. Gospodarz zapala wszędzie świeczki i w takiej "romantycznej" atmosferze pałaszuję mój deser. Zabieramy bagaże z hotelu, z trudem znajdujemy rikszę, która zawozi nas na przystanek autobusowy. Nasz sleeper bus… miał być śliczny jak z obrazka, dosłownie, bo pośrednicy sprzedający bilety na autobus kuszą zdjęciami ekskluzywnych pojazdów z czystymi wnętrzami, przysięgając na wszystkie świętości, że tak właśnie będzie wyglądać nasz autokar. Rzeczywistość jednak daleko odbiega od tego co oglądaliśmy na ulotkach. Chciałoby się powiedzieć, miało być tak pięknie, a jest jak zwykle:) Wsiadamy. Jedziemy. Znów w drodze.
Wnętrze mieszkania/knajpki?

poniedziałek, 11 października 2010

Ranakpur i Kumbhalgarh

Rano szybki prysznic, pakowanie i ładujemy plecak do worka transportowego, a worek do luggage room i wychodzimy przed hotel, gdzie powinien na nas czekać wynajęty kierowca. Czekamy i czekamy. Nic. Minęło pół godziny, nasz pośrednik nie odbiera od nas telefonu, zaczynamy się obawiać, że znów nas oszukano. Nagle podjeżdża nasza taksówka turystyczna. Tata Indica. Ma jedną zasadniczą wadę w postaci braku klaksonu i jedną wielką zaletę, kierowcę, który nie gada po angielsku. Cisza. Możemy się do woli rozkoszować widokami rozciągającymi się za oknem. Pierwszy cel naszej dzisiejszej wycieczki to twierdza Kumbhalgarh, położona kilkadziesiąt kilometrów od Udajpuru, ale jedzie się bardzo długo. Trasa nie jest jednak szczególnie uciążliwa, a tereny przez które prowadzi są fantastyczne. Droga wije się serpentynami przez rezerwat przyrody obejmujący  wzgórza Aravalli. Wreszcie kontakt z naturą. Brakowało nam tego bardzo. Żadnych ludzi, śmieci, wysypisk, rynsztoków…Dodatkowo całkowita zmiana pogody. Lekka mżawka, mgła, 15°C i silny wiatr. Płuca z rozkoszą napełniają się wilgotnym i chłodnym powietrzem. Dojeżdżamy do celu. Już z oddali twierdza robi niesamowite wrażenie swoim rozmiarem i potężnymi murami obronnymi liczącymi 36km. Wnętrze jest już mniej zachwycające, chociaż roztaczający się z murów widok na okolice zapiera dech w piersiach. Także dosłownie, bo wiejący tu wiatr szczególnie mocno daje nam się we znaki. Wędrując po zaułkach twierdzy trafiamy do maleńkiej świątyni, w której stara kapłanka odprawia nad nami jakieś niezrozumiałe dla nas modły i obrzędy. Wręczamy jej ofiarę, ale chyba nie wszystko robimy tak jak się powinno, bo po jej minie wnioskujemy, że nie jest zbyt zadowolona…A może to ofiara nie spełniła jej oczekiwań? W taka pogodę nie ma tu zbyt wielu turystów. Znów powoli pokonujemy kolejne kilometry dzielące nas od Świątyń Dżinijskich w Ranakpur. Nasza Tata wjeżdża na teren świątyń, które w pierwszym momencie nas rozczarowują… Nie rozumiemy, czemu często słyszy się opinię, że jeśli miałoby się w Indiach odwiedzić tylko jedną świątynie, powinna to być właśnie jedna ze świątyń dżinijskich. Do wnętrza nie wolno wnosić plecaków, zwiedzamy więc w dwóch turach. Przekraczam bosymi stopami próg świątyni i już wiem, skąd bierze się taki zachwyt. Od podłogi aż po sklepienie, wszystkie kolumny, rzeźby, ściany, całość jakby wyryta w jednym kawałku marmuru, pokryta misternymi zdobieniami w kolorze kości słoniowej. Z każdej strony otacza mnie kaskada subtelnych jak koronki rzeźbień. Oszałamiające. Przywodzi mi na myśl "Katedrę" Bagińskiego.  Piękno tego miejsca jest totalne i obezwładniające.

Wystarczy chyba za cały opis...


piątek, 8 października 2010

Octopus

Podoba nam się to miasto rozreklamowane w jednym z filmów o Agencie 007. W co drugiej knajpce widnieje informacja, że codziennie można tu obejrzeć słynną „Ośmiorniczkę”. Nikt nas nie nagabuje, nie zaczepia, a nawet jeśli, to niezbyt nachalnie. Na moście, na którym zatrzymaliśmy się by porobić zdjęcia, podchodzi do nas dwójka malutkich umorusanych dzieci. Najpierw proszą o pieniądze,  ale gdy dostrzegają aparat fotograficzny, chcą już tylko zobaczyć się na zdjęciu. Robimy im kilka fotek i dajemy trochę kasy. Zadowolone biegną do żebrzącej nieopodal mamy, która uśmiecha się do nas radośnie, jakby nie zwracając uwagi na swoje dramatyczne położenie, bez wątpienia rodzina jest bezdomna.

Zaczepia nas także mały chłopiec, który pyta, skąd jesteśmy. Gdy słyszy, że z Polski, wygrzebuje z kieszeni dwuzłotówkę i prosi, byśmy zamienili mu to na rupie, bo chciałby przynieść mamie pieniądze. Nie mamy wystarczającej ilości drobnych, mówimy mu, że mamy za mało, ale on mimo to chce wymiany. Szansa na kolejnych turystów z Polski nie jest zbyt duża. Znów podle się czujemy, ale dajemy mu wszystkie drobne jakie mamy, 30 rupii. Od jakiegoś czasu kierujemy się zasadą, że z biedakami się nie targujemy, choćby ich ceny były zawyżone, natomiast w hotelach czy taksówkach zbijamy cenę walcząc do ostatniej kropli krwi.

czekamy na obiad
Na moście spotykamy człowieka, który za pomocą prymitywnego dłutka rzeźbi w kawałkach kamieni figurki Ganeshy. Kupujemy 3 posążki (280 rupii). Na szczęście, na lekkie pióro, na mądrość. Obiad w pozycji półleżącej, dla mnie herbata, dla Tomka omlet, cola i kawa (100 rupii). Zwiedzamy niezbyt okazały City Palace i resztę miasta, ale gęsta mgła wszystko psuje. Ciekawostka:  w centrum Udajpuru jest świątynia, w której nie można robić zdjęć, ale czego się nie robi dla turystów, sprytni hindusi przed wejściem do świątyni postawili pod specjalnym kątem lustro, w którym widać środek pomieszczenia. Lustru można robić zdjęcia… Kolacja w hotelu, dla Tomka pizza (80 rupii) maleńka i smakująca kwiatami. Dla mnie ryż z jajkiem (70) i gar czarnej herbaty (30). Okazuje się, że kolacja nie była dla mnie najlepszym pomysłem. Ja znów nad kibelkiem, oboje mamy gorączkę. Wymieniamy kasę w kantorze i kupujemy dwa bilety do "sleepera de lux" do Jodhpur na jutro, na wieczór i wycieczkę do Ranakpur i Kumbalgarh (1050 rupii za dwie osoby). Tym samym rezygnujemy z odwiedzenia Mount Abu. Jedyna zmiana w naszym planie podróży. Mam już troszkę dość tego ciągłego przemieszczania się, chętnie zostalibyśmy dłużej w jakimś sympatycznym miejscu, gdzie byłoby słonko, można by się poopalać, inaczej wrócimy do kraju równie biali jak wyjechaliśmy. Zastanawiamy się, czy by nie wynająć łodzi i nie popłynąć na jezioro, ale przez tę chorobę nic nam się nie chce…
 
Panorama Udajpuru
 
 

środa, 6 października 2010

niUSy cz. 1 czyli culture(?) shock w wc

Lotnisko przewielkie, nie wiadomo za bardzo gdzie iść… Wszędzie american flags I pełno ortodoksyjnych Żydow… Ale kolega Marek z Polski był już tu na mieście więc wiedział mniej więcej gdzie się udać… Panie ustawiły nas ładnie w kolejkach do brameczek paszportowo-wizowych… Pan ściągnął mi odciski palców i zrobił fotkę kamerką internetową, poczym zapytał
- Pierwszy raz?
to ja na to
- Tak
- Naprawdę?
- No naprawdę
- To baw się dobrze, bo to najfajniejsze miejsce na Ziemi!
… Powiało zatem patriotyzmem. I przeszedłem na drugą stronę mocy… Wyszliśmy z lotniska I stanęliśmy w mega wielkiej kolejce do mega wielkiej ilości Taxi (tych NYC, żółtych). Oczywiście podchodzi do nas Indusik i słyszę jedno z moich ukochanych zdań : “Taxi, Sir?” I już wiem że będzie czad J. Pytam się “ile do Parsippany?” "ok 220 USD" "to mu mówię, że w informacji napisali, że powinniśmy zapłacić góra 120 $ "nie ma mowy, możemy pojechac za 180" "no to sorry ale my zostajemy…" Podszedl potem drugi (też Indusik): “You need Taxi, Sir?”… 170 $ J. No to jedziemy… Pierwszy przejazd przez Nowy Jork robi wrażenie… ale tylko Manhattan I zaj*** korki… Na Manhattanie staliśmy w korku chyba ze 40 minut… ale za to widzieliśmy 5th ave, Empire State Building i serce miasta, co bylo ciekawym doświadczeniem… Nasz taxi driver opowiedzial nam, że w USA teraz jest ciężko. Zdecydowanie nie widać tego na 5th ave… Dojechalismy po 1,5-2h jazdy do naszego hotelu (którego oczywiście nasz super taxiarz nie mógł znaleźć więc obracaliśmy na autostradzie 2 razy i zapłaciliśmy koniec końców 250$). Zmęczeni i wyczerpani (ok 8.20). Kolacja serwowana do 8.30, także od razu zrobiliśmy na nią wjazd… Na szczęście nie bylo dużo ludzi, bo jeszcze nie dojechali… Więc od razu w kime ok 9… Przedtem jeszcze pierwszy kontakt z WC w stylu USA. Wchodzę do kibelka I widzę że jest zapchany, podobnie jak kibel na lotnisku… Myślę sobie WTF? Woda czysta, ale stoi prawie pod samą pupkę… Spuszczam wodę I działa, ale napełnia się znów pod samą pupkę… Pierwszy poważny Culture Shock… Potem prysznic… szit fak… jedno pokrętlo I jakaś wajcha… kręci się w odwrotną stronę niż u nas… odkręcam I leci zimna… caly czas… czekam az spłynie… a tu nic… odręcam prawie na maxa I dopiero zaczyna lecieć ciepła… nie możesz zatem odkręcić lekko cieplej, tylko od razu jest maxymalny strumień… nieekologicznie na maxa…
Jetlag… pobudka ok 4 rano (sam z siebie) I spać dalej nie mogłem… wstalem o 6… prysznic… I o 7 na śniadanie idziemy do biura (5 minut od hotelu piechotką)… Na śniadanie rogal z serkiem topionym, jajko, jakies owoce, babeczki, jogurcik… Kawka = lura nie do zmęczenia… Ewentualnie herbatka, ale sami mówią, że piją raczej Ice tea niż normalną (przynajmniej tu w NY area). Na szkoleniu mam ekipę 6 osobową przy stoliku: Suk Been z Korei (35 l.) / Geo z Bahamow (30 l.) / Hiroshi z Japonii (30 l.) / Paulina z Mexico (27 l.) / Sanja z Chorwacji (29 l.) I ja (Poland / 27) J. Fajna ekipa, chlopaki grają w golfa I gadają o swoich patykach, a laseczki o nartach I siłowniach J
Ale najważniejsze było dla mnie szkolenie o kulturze USA, to była super sprawa żeby zrozumieć jak oni myślą! Podsumowując: wrócimy innymi ludzmi i musimy być przygotowani na wielki zjazd nastroju po powrocie (po wielkim wzroście), jednym slowem zafundowaliśmy sobie wielką huśtawkę emocjonalną J.
No I dowiedzieliśmy się, że najbardziej przerąbane mają Japończycy, bo prawie w każdej dziedzinie kulturowej są po drugiej stronie statystyk. Od razu posypały się przykłady, bo kolega z Japonii powiedział, że jak przyszedł do roboty i zobaczył, że tu się je przy biurku, to pomyślał, że ludzie się lenią… Ale najwiekszy hardcore to przywitanie Japończyka ze Stanowym: pierwszy podaje miękką rybę i patrzy w podłogę, czyli pokazuje że jest łagodny i szanuje, a drugi ściska łapę i patrzy się w oczy, czyli pokazuje, że jest gotowy do poważnej współpracy i bezpośredniego kontaktu, tylko że po dwóch stronach globu te rzeczy znaczą zupełnie co innego… Dlatego przyszłe 3-6 miesięcy są takie trudne dla imigrantow…

wtorek, 5 października 2010

Żołądkowy cyklon w Udajpurze


Panorama Guest House
Wracam do autokaru. Ludzie którzy z różnych względów nie wykupili kuszetek, śpią teraz rozciągnięci na podłodze, między pudłami, walizkami i innymi pakunkami. Nie ma gdzie postawić stopy nawet. Przechodząc nad nimi po drabinkach dostaję się jakoś do naszego boksu. Koło 5 rano zaczyna mnie boleć brzuch. Nie jest dobrze. Nie wiem czy to lassi, mrożona kawa, czy jakieś zarazki, których się nawdychałam w toalecie, ale czuję, że ta ostatnia będzie mi za chwile bardzo potrzebna. Wysiadamy wreszcie w Udajpurze. Bierzemy szybko rikszę (70 rupii) do Panorama Guest House, miejsca które znalazłam wcześniej w Internecie. Modlę się o wolny pokój. Jest jeden, najdroższy, ale naprawdę  śliczny za 700 rupii. I jest papier toaletowy! Bierzemy. Oprócz papieru inne udogodnienia, mydełko, ciepła woda, ręczniki, czysta pościel, kolorowe lampiony, TV, klimatyzacja. Ale jakoś nie jestem w stanie się tym wszystkim cieszyć. Biorę węgiel w ilościach hurtowych, ale niewiele pomaga. Ledwo stoję na nogach. Wszystko mnie boli. Nogi, głowa, nerki, gardło, plecy, nawet skóra na całym ciele. Wreszcie zmęczona zasypiam. Budzimy się koło 10 i wychodzimy do miasta. Pogoda nietypowa jak na tę porę roku. Ponoć na wybrzeżu szaleje cyklon, który swym zasięgiem dotarł i tutaj, pokrywając całe niebo grubą warstwą chmur.  Temperatura spada do 15 stopni, z nieba kropi leciutka mżawka. Ludzie na ulicach zaczepiają nas pytając z uśmiechem jak nam się podoba ta pogoda, są podekscytowani, mówią, że liczą na to, że po raz pierwszy w życiu zobaczą jak pada śnieg. Na nic się zdają nasze tłumaczenia, że jest o wiele za ciepło, zresztą nie chcemy gasić ich entuzjazmu. Poubierali się w zabawne nauszniki i czapki, otulili pledami i kocami, skupiają się w grupki, dyskutują o pogodzie, trzęsą się z zimna, wyglądają jak małe zmarznięte kurczaki.
Władze miasta ostrzegają turystów

niedziela, 3 października 2010

O wyższości sikania na stojąco

Na sam początek krótki dowcip: Gdy Bóg stworzył Adama i Ewę zapytał, które z nich chciałoby sikać na stojąco. "Ja, ja, mnie wybierz" niezbyt dżentelmeńsko wyrwał się Adam. "No dobrze" mówi Bóg, zwracając się do Ewy, "To tobie pozostają wielokrotne orgazmy". Zawsze mnie bardzo bawił ten żart, ale tej nocy, 11.11, był to raczej śmiech przez łzy...

de lux

Późnym popołudniem, o 17:30, wsiadamy do tzw. Busa „de lux” z Pushkaru do Udajpuru. Taki autokar wygląda w ten sposób, że na dole ma normalne miejsca siedzące, po dwa z prawej i po jednym z lewej strony, natomiast nad nimi znajdują się boksy z miejscami sypialnymi, do których wchodzi się po drabinkach. I znów po prawej stronie jest leżanka przeznaczona dla dwóch osób, po lewej stronie pojedyncza. Czasem miejsca te są odgrodzone zasłonką, czasem szybą. Można ją wtedy zasunąć i spać bez obaw o bagaż. Jest to bardzo wygodny sposób podróżowania, mój ulubiony, chociaż busy te są „de lux” tylko z nazwy, często w nich śmierdzi, a szyby i pokrycia są niemiłosiernie brudne. Dobrze wówczas mieć przy sobie mokre chusteczki dla niemowląt, którymi można przetrzeć szybę, a także zakupić najprostszy bawełniany indyjski szal, który rozłożymy jak prześcieradło. Takie szale są cieniutkie, schną w ciągu dwóch godzin, za dosłownie kilka złotych poprawiamy sobie znacząco standard podróży. Za przejazd naszym autokarem płacimy 220 rupii od osoby. Jest jak na warunki indyjskie bardzo schludny, jesteśmy mile zaskoczeni, jak się okazuje, nie na długo. Po 20 minutach docieramy do miejscowości Ajmer, gdzie każą wysiąść nam i jeszcze kilku innym turystom. Przesiadka. Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania podjeżdża motoriksza. Wsiadamy razem z dwójka podstarzałych hippisów. Rozpoczyna się nasza dziwna przejażdżka po mieście. Co jakiś czas zatrzymujemy się w różnych punktach, gdzie kierowca rikszy wysiada i z kimś dyskutuje, czasem gdzieś dzwoni. Wygląda to trochę tak, jakby nie wiadomo było co z nami zrobić… W końcu, po dłuższym czasie, wysadzają nas na jakimś zapyziałym przystanku i wskazują na autokar. Ten już nie jest taki ładny. Właściwie to jest tragicznie brudny i śmierdzący. Dostrzegamy kilku innych turystów więc jest nam trochę raźniej. Wsiadamy. Syf, kiła i mogiła. I śmierdzi. Nasza kuszetka wąziutka, ledwie mieścimy się z bagażami. Ale humory nam dopisują. Po dwóch dniach w sielskim Puszkarze jesteśmy skłonni dostrzec komiczne aspekty całej tej sytuacji. Wraz z innymi turystami opowiadamy sobie co zabawniejsze, bardziej zaskakujące momenty z naszych wojaży. W końcu jakoś się układamy między plecakami i zasypiamy. Po jakimś czasie autokar zatrzymuje się przy drodze na prowizorycznym przystanku. Są tu ustawione jakieś budy, gdzie można kupić coś do jedzenia i picia, stoi wiele ciężarówek. Potrzebuję pilnie iść "na stronę". Mężczyźni w Indiach załatwiają swoje potrzeby właściwie gdzie popadnie, na autokar, piasek, ściany, na stojąco, bądź kucając. Więc gdy wysiadam z autokaru, otaczają mnie zewsząd sikający faceci. A ja? Jest totalnie ciemno, jedynie trochę światła, zimnego, jarzeniowego, bije od tych budek. Ale już kawałek dalej nie widzę, co jest na ziemi. Dostrzegam inną równie skonsternowaną dziewczynę i razem ruszamy na poszukiwanie jakiegoś ustronnego miejsca. Z białym tyłkiem na wierzchu dopiero wzbudziłybyśmy niezdrową sensajcę. Dopiero teraz dostrzegam, że moja towarzyszka idzie bez butów, w samych skarpetkach. Chyba chciała być taka bardziej swojska. Znajdujemy „WC”. Nie wiem , czy to kara, czy wyróżnienie dla kobiet, że nie muszą sikać na powietrzu… Najgorsza toaleta w jakiej byłam w życiu. Ciemno, do kabiny, w której nie ma żadnego okienka, żadnej żarówki, wchodzi się po dwóch stopniach, po których ścieka brunatna maź. Moja znajoma odważnie wchodzi w „to” w swych białych skarpetkach, później będzie starała się je bezskutecznie wytrzeć w suchy kawałek podłogi… Teraz ja. Wchodzę. Próbuje dojrzeć cokolwiek w tym maleńkim pomieszczeniu z dziurą pośrodku. Przyjmuje strategiczną pozycje i wstrzymując oddech zamykam ciężkie metalowe drzwi na zasuwę. Byle nie stracić równowagi, byle nie wpaść, bo będę tkwiła przez resztę drogi po uszy w g****...
Po powrocie z najbardziej ekstremalnego miejsca w jakim przyszlo mi sikać, próbuję dostać się na swoje miejsce manewrując pomiedzy pakunkami i śpiącymi na podłodze ludźmi.