wtorek, 9 listopada 2010

Przed świtem

Po kolacji, składającej się z tego samego co lunch plus trochę ryżu(pycha), nasz przewodnik ustawia nam łóżka polowe pod osłoną z gałęzi, chyba żeby osłonić nas od wiatru. Na łóżko kładzie derkę i jeszcze dwie daje nam do przykrycia. Jest niewiarygodnie zimno, myślałam, że będziemy spać przy ognisku, ale ten pustynny chrust spala się w mgnieniu oka. Derki są bardzo brudne, ale wcale się tym nie przejmujemy. Patrzymy na gwiazdy, jest ich tyle, że ma się wrażenie, że nas przygniotą swoim ciężarem, zasypią. Cisza, spokój, naciągamy derki na głowy i zasypiamy. W nocy budzę się kilkukrotnie, z zimna męczy mnie kaszel. Patrzę na niebo, nie mogę uwierzyć w jego wspaniałość. Nie chcę przegapić wschodu słońca. Zachód był mistyczny, wspaniały, różowo-fioletowy. Słońce nad pustynią wschodzi błyskawicznie, niemal widać jak się porusza. Ledwie pojawił się rąbek słońca na horyzoncie, już widać prawie całą tarczę, krwistoczerwoną, jeszcze nie dającą upragnionego ciepła. Strasznie wymarzliśmy tej nocy, było chyba kilka stopni ciepła zaledwie. Za 2-3 godziny zacznie nam dokuczać skwar. Na śniadanie dostajemy herbatkę w blaszanych, parzących ręce kubkach, mytych w piachu, który trochę chrzęści nam w zębach. Poza tym banany, góra cieniutkich tostów przypieczonych na blasze nad ogniskiem i dżem w saszetkach. Mniam. Wreszcie coś innego niż curry potrawka, która trochę nam się już przejadła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz