środa, 5 stycznia 2011

Not Born in the USA

Zapraszamy na nowego bloga. Przez najbliższych kilkanaście miesięcy jesteśmy w drodze po Stanach Zjednoczonych, postanowiliśmy więc zrobić bloga tematycznego tylko o USA. Po powrocie pewnie połączymy je w jedną całość, ale na tę chwilę zapraszamy pod ten adres.


Pozdrawiamy

Tomek i Magda



niedziela, 21 listopada 2010

Zmęczeni...

 Dopiero o 17:30 wsiadamy do sleeper busa jadącego do Amritsaru. Czeka nas 13 godzin w podróży, kolejna noc, której nie spędzimy w łóżku. Zmęczenia daje nam o sobie mocno znać, tym bardziej, że Bikaner okazał się być miastem niezbyt przychylnym turyście. Mieliśmy problem ze znalezieniem jakiejś normalnej, nawet zakładając indyjskie standardy, knajpki z jakąkolwiek toaletą. Żadnych atrakcji turystycznych, nic ciekawego do obejrzenia poza nami samymi. Tak, wzbudzamy tu na ulicach niezdrowe zainteresowanie, przed natarczywymi spojrzeniami próbujemy się schronić w maleńkim parku. Mamy nadzieję, że chociaż przez chwilę uda nam się przespać na ławce, ale gdzie tam… Jak tylko dojrzała nas grupka hindusów, natychmiast postanowili zagrać tuż obok nas w krykieta, ulubiony sport w Indiach. Niby grają, a tak naprawdę cały czas zerkają w naszą stronę, komentują między sobą zaśmiewając się do rozpuku. W pewnym momencie podchodzą do nas i pytają czy można nam zrobić zdjęcie, co już wcześniej robili ukradkiem. Naprawdę jesteśmy już wkurzeni więc owszem godzimy się ale podkreślamy, że tylko jedno zdjęcie i dadzą nam spokój. Pozujemy. Po jednym zdjęciu chcą nam oczywiście robić kolejne, chcą byśmy się całowali, nerwy mi puszczają, wkurw. Zabieramy bagaże i łapiemy rikszę na dworzec. Chcemy kupić bilet z Amritsar do Delhi. Okazuje się, że to mistrzowskie posunięcie, biletów już właściwie nie ma, a trasy jadące do stolicy sa niesamowicie oblegane, podróż SC mogłaby być bardzo uciążliwa. Na miejscu w Amritsar zostałaby nam już tylko Second Class, a tak wpadamy na Waiting List, miejsca 11 i 12 jest więc spora szansa, że uda nam się dostać bilet. Klaca AC Chair, czyli fotele lotnicze w klimatyzowanych wagonach. Taką jeszcze nie jechaliśmy. Idziemy na autobus do Amritsar. Na miejscu postoju spotykamy parę Polaków, Agę i Michała, bardzo sympatyczni ludzie, są właśnie w rocznej podróży dookoła świata, poślubnej. Jaki świat jest mały, okazuje się, że Agnieszka chodziła z nami do jednego liceum… Trochę gadamy w autokarze, a nad ranem wspólnie szukamy hotelu.
Poczta, Bikaner

czwartek, 18 listopada 2010

Świątynia Szczurów

17.11
Do Bikaner dojeżdżamy koło 5 rano. Przyjechaliśmy tu tylko i wyłącznie po to, by zobaczyć słynną Świątynię Szczurów. Okazuje się jednak, że wbrew temu co można było znaleźć w przewodnikach, świątynie nie jest usytuowana bezpośrednio w mieście, tylko godzinę drogi autobusem stąd. Trochę nieprzytomni i bardzo zmarznięci, wsiadamy do kolejnego autokaru, który dowozi nas nieopodal świątyni. 

Świątynia szczurów jest bardzo niepozorna. Do środka wchodzi się oczywiście boso i bez bagaży, postanawiamy więc, że najpierw idzie Tomi, a później ja z aparatem.

Marmurowa podłoga jest niemiłosiernie zimna, jeszcze nie ogrzana promieniami wschodzącego słońca, dodatkowo właśnie trawa czyszczenie świątyni z odchodów szczurów i gołębi, których jest tu chyba nawet więcej niż gryzoni. Zmrożone stopy bolą gdy tak spaceruję w kałużach lodowatej mazi.


Szczury są malutkie, gdyby nie charakterystyczny ogon pomyślałabym, że to myszy. Są 2-3 razy mniejsze niż te wykarmione na dworcowych odpadkach, naprawdę wzruszające.  Biedne, wystraszone, siedzą sobie w kącikach pomieszczeń, przebiegają ukradkiem pod ścianami, wdrapują się na drzwi i balustrady. I oczywiście napełniają brzuszki mlekiem ze srebrnych mis ustawionych na podłodze. W pewnym momencie dostrzegam białego szczura. Ponoć takie spotkanie przynosi szczęście. Najlepiej jest jak taki albinos przebiegnie po stopie, ale ten mój jest niezbyt ruchliwy. Robię mu więc kilka zdjęć i wychodzę, uiszczając 20 rupii za fotografowanie.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Umowa czyli deal

Tak jak ustalaliśmy z Luną, mamy teraz dostać pokój na tych kilka godzin, które nam pozostały do wyjazdu. Miał to być pokój hotelowy, ale -niemożliwe- wszystkie są zajęte. Bracia prowadzący hotel oddają nam swój własny pokój, oczywiście bez okna, z jedną lichą żarówką i schodami wiodącymi gdzieś na górę. Okropnie brudno, w porównaniu z tym lokum, nawet najgorszy pokój na trasie był ładny i schludny. Jak tu się przebrać, przespać, cokolwiek, skoro nawet nie wiemy dokąd wiodą te schody, w każdej chwili ktoś może do nas wejść. No i oczywiście nie ma nawet umywalki i kibelka, a zarówno jedno jak i drugie jest teraz bardzo pożądane... Jak więc mamy się umyć po tych dwóch dniach na pustyni? Kolejny dzień bez mycia? Pokazują nam łazienkę w holu, ta ma okno, a jakże, ale bez zasłonki, bez szyby, tylko krata. Nie ma za to światła, tylko tyle, co wpadnie przez to zakratowane okienko. Więc albo myjemy się i załatwiamy na oczach wszystkich hotelowych gości, albo w totalnej ciemnicy. Myślę że toalety w przejściach podziemnych w Łodzi są przy tej łazience szczytem luksusu. Ja wiem, że może czytając to niektórzy z Was pomyślą sobie, że jesteśmy marudnymi mięczakami. Ale zaufajcie mi, jeśli po dwóch dniach nie mycia się i nie załatwiania, brudni i spoceni jedziecie do hotelu, gdzie ktoś Wam obiecał, że będziecie mieli gdzie się umyć i gdzie odpocząć, bo nie zapominajcie, że najbliższej nocy także nie spędzimy w hotelu tylko w autokarze, więc znów nie będzie gdzie się ogarnąć i nagle ktoś Wam zabiera te wspaniałą wizję wzglednie czystego łóżka, łazienki z zimną wodą ale za to ze światłem i wasze prymitywne i podstawowe marzenia znikają i wali się cała piramida Maslowa... Robicie się źli, zdegustowani i w ogóle. Może za parę lat, jak wyrobimy w sobie wiecej pokory i wewnętrznego opanowania, będzie inaczej, mamy taką nadzieję, przecież po to podróżujemy... Chociaż mając w perspektywie 1,5 roku w US staniemy się może jeszcze bardziej zepsuci i zmanierowani? Wracając do meritum. Prosimy o inny pokój, i tak, oczywiście, będzie inny ale później. Po jakimś czasie dają nam nieposprzątany, a przez to totalnie usyfiony apartament, który wcześniej zajmowała jakaś liczna hinduska familia. Kolejny punkt umowy zakładał, że zwrócą nam kasę jak chociaż jedna z listy obiecywanych przez chłopca rzeczy nie będzie zgodny z prawdą. Punktów takich znaleźliśmy mnóstwo, oczywiście każdy ma logiczne wytłumaczenie wg naszego pośrednika. Koniec końców opuszcza nam 200 rupii. Po kolacji prosimy kierowcę żeby (także zgodnie z zawartą umową) odstawił nas na dworzec. I tym razem chcą nas oszukać. Gdy wysiadamy, kierowca żąda od nas pieniędzy. Cierpliwie tłumaczymy, że darmowy przewóz na dworzec był jednym z warunków umowy dotyczącej Camel safari. On zaś pyta się z kim to ustalaliśmy. Kiedy odpowiadamy, że z jednym z braci prowadzących hotel, mówi, że on pracuje dla innego brata, a ten który nam coś obiecywał nie jest jego szefem, więc jego ustalenia go nie obchodzą. Nas też już to nie obchodzi. Zabieramy bagaże, odwracamy się na pięcie i już nas nie ma. Wsiadamy do sleeper busa jadącego do Bikaneru. Przesypiamy całą trasę. Noc na pustyni, noc w autokarze, wszystko aby pospacerować po szczurzych odchodach. Ale o tym w "następnym odcinku".
.Jak widać na załączonym obrazku-czyści, wypoczęci, zadowoleni... Przed nami noc w sleeper busie do miejscowości Bikaner

piątek, 12 listopada 2010

Kamele

Dość długo jedziemy. Nudno. Nic ciekawego, a mięśnie zmęczone po wczorajszym dniu dostają przykurczów. Bolą też uda otarte o siodło. Jest gorzej niż wczoraj. Po jakimś czasie mój wielbłąd zostaje odłączony od reszty karawany i mogę go samo prowadzić. Fajno:). Tylko ze mój „rumak” jest wyjątkowo niepokorny i łakomy. Co chwila zbacza z obranej trasy i skubie rosnące tu i ówdzie badyle. W końcu Camel boy zawiązuje mu pysk sznurkiem. Śmieszne te wielbłądy, na zmianę sikają, srają, puszczają bąki i cofa im się jedzenie z żołądka do pyska. Trochę mnie to krępuje, że tak sobie jedziemy, a mój wierzchowiec sadzi co chwila donośne pierdy... Śmierdzi okropnie, jak z kanalizacji. Ale mają tak rozbrajające miny i mięciutkie, grube poduchy z futra na tułowiu, że nie sposób się w nich nie zakochać. Jeszcze tylko lunch, oczywiście curry i placki. Podjeżdża jeep, zabierają nas do hotelu. Negatywne emocje powoli w nas opadają, tak sobie myślimy, że 120zł za 2 dni za dwie osoby na pustyni to nie jest tak bardzo dużo, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę tę bezcenną noc. Ciekawa jaka część z tego trafia to tego mężczyzny i dzieciaka, a ile zgarniają pośrednicy. Bo prawdę mówiąc, to widać było, że się chłopaki starali jak mogli, ale jak to w Indiach, miało być super, a było jak zwykl:). Chociaż z perspektywy czasu zawsze było super, mimo iż rzadko kiedy było tak, jak być powinno:).

wtorek, 9 listopada 2010

Przed świtem

Po kolacji, składającej się z tego samego co lunch plus trochę ryżu(pycha), nasz przewodnik ustawia nam łóżka polowe pod osłoną z gałęzi, chyba żeby osłonić nas od wiatru. Na łóżko kładzie derkę i jeszcze dwie daje nam do przykrycia. Jest niewiarygodnie zimno, myślałam, że będziemy spać przy ognisku, ale ten pustynny chrust spala się w mgnieniu oka. Derki są bardzo brudne, ale wcale się tym nie przejmujemy. Patrzymy na gwiazdy, jest ich tyle, że ma się wrażenie, że nas przygniotą swoim ciężarem, zasypią. Cisza, spokój, naciągamy derki na głowy i zasypiamy. W nocy budzę się kilkukrotnie, z zimna męczy mnie kaszel. Patrzę na niebo, nie mogę uwierzyć w jego wspaniałość. Nie chcę przegapić wschodu słońca. Zachód był mistyczny, wspaniały, różowo-fioletowy. Słońce nad pustynią wschodzi błyskawicznie, niemal widać jak się porusza. Ledwie pojawił się rąbek słońca na horyzoncie, już widać prawie całą tarczę, krwistoczerwoną, jeszcze nie dającą upragnionego ciepła. Strasznie wymarzliśmy tej nocy, było chyba kilka stopni ciepła zaledwie. Za 2-3 godziny zacznie nam dokuczać skwar. Na śniadanie dostajemy herbatkę w blaszanych, parzących ręce kubkach, mytych w piachu, który trochę chrzęści nam w zębach. Poza tym banany, góra cieniutkich tostów przypieczonych na blasze nad ogniskiem i dżem w saszetkach. Mniam. Wreszcie coś innego niż curry potrawka, która trochę nam się już przejadła.

sobota, 6 listopada 2010

Zmierzch

Pod wieczór zatrzymujemy się na wydmach. Wreszcie kawałek pustyni takiej, jaką sobie wyobrażałam, bo do tej pory jechaliśmy po takich jakby piaszczystych chaszczach, nie po ładnym pocztówkowym piaseczku, jaki kusił nas ze zdjęć reklamujących safari… oj wciąż tacy uroczo naiwni:)

Okazuje się, że nasz super guide nie zabrał ze sobą noża. Pożyczamy mu nasz scyzoryk, w ten sposób ratujemy sytuację (i kolację). A na kolację to samo co na obiad, tylko już tak dobrze nie wchodzi… mimo że kiszki marsza grają. Siedzimy na czymś w rodzaju polowych łóżek, przed chwilą oglądaliśmy zachodzące słońce, szybko zapada zmrok, cienkie patyczki błyskawicznie spalają się w ognisku dając niewiele ciepła.
Nasza profesjonalna ekipa:)

Ciemno, nasi opiekunowie nie mają latarki, jak wobec tego Camel boy ma znaleźć patyczki do ogniska? Zapomnieli latarki…Jakaś porażka. Pożyczam mu mój ukochany gadżet, maleńką, nowiutką czołówkę. Później okaże się, że tak się nią bawił, sprawdzał różne funkcje, że się popsuła i już nie jest taka śliczniutka i nowiutka:( Chyba piach się dostał do środka i tyle. Mamy fatalny humor, czujemy się jak zwykle oszukani i jeszcze straty w sprzęcie. Nastrój nam się poprawia, gdy dowiadujemy się, że Anglik, sam jeden, za tę wycieczkę zapłacił więcej (3000), niż my razem (2200). Teraz to on jest niezadowolony. Jesteśmy okropni ale fakt jest taki, że jak człowiek wie, że inny jest jeszcze większym frajerem, to mu jakoś lżej na duszy. W Indiach nocą na pustyni dopadło nas typowe polskie samozadowolenie z tego, że komuś jest gorzej niż nam... oj źle z nami, wstyd...