wtorek, 31 sierpnia 2010

Świt nad Gangesem

3.11.2009
Prawdziwie oczyszczająca kąpiel
Wstajemy przed świtem. Idziemy w umówione miejsce, ale naszego chłopca nie ma. Albo smacznie śpi po wczorajszym święcie, albo trafili mu się turyści gotowi więcej zapłacić. Wsiadamy do rozsypującej się łodzi. Biedniutki staruszek ściąga z szyi swój szal, żebyśmy nie siedzieli bezpośrednio na wilgotnych deskach. Dogadujemy cenę na 200rp, później dorzucimy mu jeszcze  napiwek. Nic nie mówi po angielsku, ale stara się jak może zwracać nam uwagę na interesujące rzeczy. Woda w Gangesie jest niewiarygodnie brudna, zdaje się być tylko troszkę rzadsza niż błoto. Pływa w niej wszystko, nagietki nawleczone na nitki, resztki jedzenia, butelki, świeczki puszczane na wodę, odchody. Na szczęście nie zauważamy nigdzie ludzkich szczątków, co podobno czasem się zdarza, gdy rodzina zmarłego nie ma pieniędzy na wystarczającą ilość drewna, która wystarczyłaby na spopielenie całego ciała, lub gdy zwłoki same wypłyną z dna rzeki, bo nie wszyscy zostają spaleni na stosie. Osoby, które umarły od ukąszenia węża, kobiety w ciąży oraz święci mężowie Sidhu, po śmierci są zrzucani do rzeki, obciążeni kamieniami, spoczywają na jej dnie. Dopływamy w okolice ghatu pogrzebowego Manikarnika. Poprzez poranne mgły dostrzegamy płonące stosy, upiornie podświetlone ogniem ludzkie szczątki, ubranych na biało mężczyzn otaczających zwłoki. Biały jest w Indiach symbolem żałoby. Kobiety są wykluczone z udziału w ceremonii.
Po powrocie do hotelu udaje nam się wreszcie otworzyć okno. Miało matowe szyby, nie widzieliśmy więc co jest za nim. Ukazał nam się niezwykły widok na dachy pokryte pstrokatymi kopułkami zdobionymi wyobrażeniami hinduskich bóstw. Na śniadanie znów Knorr. Jeszcze dwa dni i albo znajdziemy coś zjadliwego, albo pozostaną nam banany.
W oczekiwaniu na pociąg
Bierzemy rikszę na dworzec (70 rp.). Hardcore. Nie mam słów, żeby opisać to, jak oni jeżdżą.  Przyjeżdżamy na dworzec 20 min za późno, by dokonać rezerwacji. Okazuje się bowiem, że aby zakupić bilet przez Tourist Office należy zgłosić się przynajmniej 4 godziny przed odjazdem pociągu. Pozostaje nam albo podróż second class, najgorszą z możliwych klasą indyjskich pociągów, albo liczyć na uprzejmość któregoś z pracowników kolei, który jednak znajdzie dla nas coś „spod lady”. Tym razem szczęście nam dopisuje. Dostajemy dwa bilety do wagonu sypialnego. Razem z nami podróżować będzie drużyna bokserska, dla mnie, feministki, w tym szowinistycznym kraju, oznacza to długie godziny zaciskania zębów i nie reagowania na zaczepki, śmiech i robione mi bez pozwolenia zdjęcia. Ignorując kilkanaście par wlepionych we mnie oczu, układam się na górnej pryczy, włączam muzykę i próbuję spać.
Późnym wieczorem wysiadamy w Satnie. Nie ma szans, żebyśmy jeszcze dziś zdołali dostać się do Khajuraho. Razem z poznaną parą o skomplikowanym pochodzeniu (Brazylijczyk z Ameryki i Irlandka z Australii) idziemy do biura informacji turystycznej. Wyjątkowo uczynny urzędnik proponuje nam nocleg w hotelu rządowym. Płatne z góry u niego. My, Polacy, jak zwykle podejrzliwi, nasi nowi znajomi wniebowzięci. Decydujemy się jechać z nimi. Urzędnik zamyka biuro informacji, prowadzi nas do rządowej taksówki. My i Irlandka siadamy z tyłu, jej mąż i taksówkarz zajmują przód. W ostatniej chwili dosiada się jeszcze nasz urzędnik. Biedny Brazylijczyk siedzi teraz, mówiąc oględnie, na drążku zmiany biegów… Nasze podejrzenia okazały się bezpodstawne. Hotel jest super, w łazience jest nawet papier toaletowy i ciepła woda. Po doskonałej kolacji, wskakuję pod prysznic, by po kilku sekundach uciec z krzykiem z łazienki. Wprawdzie szyby są matowe, nie zniechęciło to jednak podglądacza, który rozpłaszczył swoją twarz po drugiej stronie okna, najwyraźniej ciekaw białych turystek. Jestem zdziwiona, że tak bardzo się przestraszyłam, czyżbym w tym purytańskim kraju sama stawała się skromną?

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Diwali

Budzimy się koło południa. Szybki, bo zimny, prysznic, jak zwykle ratujące życie zupki Knorra,  i idziemy nad Ganges. Przygotowania do Diwali. Wszędzie, na każdym stopniu ghatów, dorośli i dzieci, całe rodziny, ustawiają proste lampki oliwne, tysiące lampek. Układają je w rzędach, tworzą z nich swastyki, znaki om, postaci Ganesha. Na każdym kroku zaczepiają nas mężczyźni oferujący wynajęcie łodzi na noc, by z oddalenia mieć lepszy widok na spektakl świateł. My wolimy podczas Diwali być na brzegu, razem z hindusami, ale chcielibyśmy popłynąć następnego dnia rano, zobaczyć jak nad rzeką wstaje słońce. Pierwsza cena 1000rp. W przewodnikach piszą, że cena jest od lat niezmienna i wynosi dziesięć razy mniej…W końcu umawiamy się na 5 rano, na następny 
dzień, z młodziutkim chłopcem, który weźmie od nas 150rp. Dziwi nas, że mimo tłoku panującego nad Gangesem-wszak na święto przybyło do miasta pełno pielgrzymów, nikt nas nie popycha, nie potrąca, nie depcze. Do panującego hałasu przyzwyczajamy się dość szybko, do dźwięków muzyki, klaksonów, przede wszystkim do klaksonów. Jest sporo turystów, ale i tak wzbudzamy zainteresowanie. Mężczyźni przyglądają się nam w zupełnie otwarty sposób, ukradkiem robią nam zdjęcia, ale nie są natarczywi, nie zagadują. Najgorsze są dzieci, sprzedają lampki oliwne (5rp), chcą by robić im zdjęcia, proponują malowanie dłoni, oprowadzanie. Starsze namawiają na przejażdżkę łodzią. Próbujemy miejscowych specjałów. Zagłębiamy się w wąziutkie uliczki starego miasta w poszukiwaniu garkuchni. W wielkich rondlach na głębokim oleju skwierczą apetycznie wyglądające pączuszki. Obok maleńka cukiernia kusi maleńkimi ciasteczkami. Kupujemy po jednym z każdego rodzaju i…rozczarowanie. Podobne do pączków jedzenie okazuje się być pikantne i smakować rybą. Część słodkości też ma ten dziwny posmak, poza tym wyczuwam jakieś różane aromaty. Nasze europejskie podniebienie buntuje się przed nowymi smakami, wściekle głodni oddajemy nasz niedoszły obiad ulicznym psom i wszystkożernym kozom, tak chudym, że można by się na nich uczyć anatomii. W wąskich zaułkach Old City co rusz mijamy wygłodzone zwierzęta. Cały ten galimatias, barwny chaos, dźwięki rozpoczynającego się Diwali, to wszystko tworzy niewiarygodnie harmonijną całość. Wędrując bez celu nadbrzeżem zaszliśmy do miejsca, gdzie najwyraźniej toczyła się główna część imprezy, bo nagle ścisk wokół nas stał się tak niesamowity, ze nawet nie byłam w stanie się odwrócić, by sprawdzić, czy tłum nas nie rozdzielił. Znów zagłębiamy się w maleńkie uliczki starego miasta. Sprzedawcy próbują namówić nas do zakupu jednego z przepięknych sari (Varanasi słynie z produkcji jedwabnych, ręcznie haftowanych tkanin), ale naszą uwagę przyciąga sklep muzyczny z dużym wyborem sitarów (od 100euro). Należy dodać, ze słowo sklep jest w kontekście Indii używane tylko dlatego, ze trudno znaleźć mi jakieś inne bardziej trafne określenie na tę formę handlu, nie jest to jednak sklep w rozumieniu europejskim. Najczęściej pomieszczenie bez jednej ściany (na noc w tym miejscu zaciągana jest krata), na ścianach i pod nimi, często na jakichś prowizorycznych szafkach wyłożone są towary, wchodząc należy zdjąć buty. Klucząc w tym prawdziwym labiryncie, korzystając z tego, że życie toczy się tu nieomal na ulicy, podglądamy ukradkiem jak wyglądają wnętrza izb mieszkalnych. Jedno pomieszczenie, pod ścianami sienniki lub leżaki, brak okien, otwór bez drzwi, kuchenka stojąca na podłodze, dzieci bawiące się na klepisku, dużo dzieci…Ktoś chce nam sprzedać chiński haszysz, ktoś inny oferuje kolumbijska kokę. Inny proponuje wprowadzić na teren ceremonii pogrzebowej, podprowadzić pod same płonące stosy, oczywiście w zamian za drobny datek na jakieś stowarzyszenie charytatywne. Jest to znany sposób naciągania turystów. Należy wystrzegać się takich osób i nie dawać wiary ich zapewnieniom, że podglądanie z bliska takiej ceremonii nikomu nie przeszkadza. Jest to takie samo naruszenie prywatności, jak w każdym innym miejscu na ziemi. Ceremonie można oglądać z odpowiedniego oddalenia, nie należy robić przy tym zdjęć, tak samo zresztą, jak nie należy w otwarty sposób fotografować z bliska osób zażywających rytualnych kąpieli w rzece.

sobota, 28 sierpnia 2010

Varanasi

Nocleg w luksusowej klasie Second AC na trasie Delhi-Varanasi
02.11.2009
Nasza wSPAniała hotelowa łazienka:)
Stacja kolejowa w Varanasi. Makabryczny widok. Ludzie leżący pokotem pokrywają prawie całą wolną przestrzeń. Jest 2:40 w nocy, mimo tego, gdy tylko wyszliśmy przed budynek dworca, momentalnie opadła nas cała chmara kierowców motoriksz. Mamy upatrzony hotel (Sonmony), który ponoć oferuje pokoje z widokiem na pogrzebowe ghaty (sic!). Koszt dojazdu 75rp. Śpiący na podłodze recepcjonista najwyraźniej nie jest zbyt skłonny do negocjacji ceny. 1000rp (60zł) za średnio czysty pokój z balkonem i widokiem na ghaty. Targujemy się, ale on pozostaje nieugięty. Nie pomagają tłumaczenia, że jest środek nocy, i tak naprawdę jest to cena za kilka godzin snu, a nie za cały dzień, że i tak już nikt inny się tej nocy nie zjawi. Trudno. Wychodzimy zrezygnowani. Nasz rikszarz jeszcze nie odjechał. Zdaje się, że był przygotowany na taki rozwój sytuacji. Ciężko się z nim dogadać, bo prawie nie czyta, nie mówi po angielsku, ale dobrze patrzy mu z oczu, więc prosimy, żeby zawiózł nas do innego hotelu. Lawirując między śpiącymi przy ulicy ludźmi, krowami i innymi zwierzętami, rikszami, rowerami i ciężarówkami, obwozi nas po innych hotelach, które mają być „not expensive, but clean with hot water”. Trafiamy w miejsca lepsze, gorsze i zupełnie fatalne. Wszędzie pełno. Okazuje się, że właściwie przez przypadek trafiliśmy na Diwali (Święto Lamp). Z moich obliczeń wynikało, że powinno się skończyć 2 dni temu, a tu taka niespodzianka. I problem. Gdzie będziemy spać. Wracamy do jedynego hotelu, w którym mieli wolny pokój, strasznie obskurny, 15$ za dwie noce. Może być. Rikszarzowi dajemy 3$ (135rp) za 2 godziny jeżdżenia po mieście. Pokój jest brudny, wilgotny, wewnątrz duchota i ukrop straszny. Na szczęście jest wiatrak. Po 40 godzinach podróży jest nam już wszystko jedno. Chcemy tylko przyłożyć głowę do poduszki (bardzo brudnej, jak dobrze, że mamy swoje poszewki). W pokojach zamontowane czerwone żarówki, nie wiemy czemu. Może czerwone światło nie przyciąga owadów? Za pokój z klimatyzacją musielibyśmy dopłacić 200rp ekstra, ale wiatrak w zupełności wystarcza. Mimo całego tego syfu śpimy jak zabici. Sztuka ta początkowo jest możliwa w Indiach jedynie jeśli posiada się kamienny sen lub zatyczki do uszu, po kilku dniach człowiek się przyzwyczaja. W większych miastach względnie cicho jest tylko między 2, a 5 rano. Indie zasypiają na krótko.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Indie-Retrospekcja

Nasz nieziemski pojazd. W tle Fatephur Sikri.
W oczekiwaniu na wizę do Stanów, zanim przeniesiemy się do jednego z najbogatszych krajów Świata, trochę wspomnień z ubiegłorocznego pobytu w kraju, który chyba nikomu z bogactwem i dobrobytem się nie kojarzy... Wspomnienia spisywane w pociągach, autokarach, podczas czekania w barach na obiad, na dworcach w kolejce do kasy, czyli wszędzie tam, gdzie Indie uczą nas cierpliwości. Nasza pierwsza azjatycka podróż, dzień po dniu. Dodam nieskromnie, że zalecamy lekturę przed wyjazdem do tego absolutnie cudownego kraju;) No to jedziemy...